Marzenia – relacja Darka z klubowej integry luty 2022 r.

Marzenia

Znów podchodzimy. Przed nami prawie 500 metrów na grań. Będzie ciężko. Już wiem, co usłyszę od Krzyśka. Jak to zwykle bywa, więcej w tej narciarskiej zabawie podchodzenia niż zjeżdżania. Po krótkiej przerwie na piwo, ruszamy z Martinovki. Pogoda się psuje. Wiatr z zachodu sypie drobnym, ostrym śniegiem.

To jest już trzeci dzień w górach. W dzień na nartach a wieczory w schronisku poświęcamy na powtórki i utrwalenie materiału ze szkoleń. Zwykle kończy się to jednak problemami ze wstaniem. W czasie rozmów przy stole, prędzej czy później z każdego tematu schodzimy na Ukrainę. Pojęcie wojny, szczególnie tu wydaje się szalenie abstrakcyjne. Śnieg, góry, narty, odsuwają jej realność. Kompletnie tego jeszcze nie czujemy. Niewypowiedziana zostaje wątpliwość, że: – my tutaj… a tam ludzie … Nie wiemy, że od poniedziałku w każdej chwili będziemy zasypywani informacjami o wojnie w Ukrainie i wszystkich strasznych rzeczach z nią związanych. Będziemy analizować co możemy zrobić, co powinniśmy a czego nie.

Idziemy powoli za Andrzejem. Zdobywając wysokość trawersujemy stok. Jak zwykle, wiatr wieje prosto w twarz. Znów do góry i znów pod wiatr, choć to prawie niemożliwe. Milczymy. W głowach wiadomości z ostatnich dni.

Wczoraj nad lawinisko w okolicach Upłazu przyleciał śmigłowiec wojskowy z grupy ratowniczej ze Świdwina. Na zmianę z GOPRem dyżurują w Karkonoszach. Patrolują góry i uczą się latać w innych warunkach. Nasze skojarzenie było jednak oczywiste i kompletnie nie cywilne. Śmigłowiec podleciał kilka razy. Był bardzo, bardzo blisko naszych głów. Zamiast otuchy wzmagał tylko nasz niepokój.

Kończy się dzień naszej małej skiturowej przygody. Zaczęliśmy rano długim podejściem na grań. Było twardo, miejscami wychodził lód. Przydały się harszle, bo choć cały poprzedni sezon nosiłem je tylko w plecaku, tu są kolejny dzień w użyciu. Andrzej jak zwykle wysforował się do przodu, narzucając trasę i tempo. Krzysiek zamykał stawkę, wykrzykując coś o kolarzach i kajakarzach, z którymi więcej się już nie wybierze. Krok po kroku szliśmy po coraz bardziej płaskim terenie. Miotaliśmy się po grani szukając we mgle granicznych tyczek. Dotarliśmy wreszcie do skrzyżowania w stronę Labskiej Boudy, tam chwila odpoczynku, łyk piwa. Trochę mnie niepokoiła dalsza droga. Nie wiedziałem jak będzie wyglądał zjazd do kotła a różnica poziomów to nawet 300-350 metrów. Wyszliśmy. Szukaliśmy zjazdu, ale wszystko zasypane świeżym śniegiem. Kierunek oczywisty, lecz po pierwszych dwustu metrach nadal nie widać zbyt wiele. Ruszyliśmy. Zjazd w super puchu do pierwszych drzew. Tu zrobiło się wąsko i stromo. Jest jednak wydeptana ścieżka. Wyglądało, że tylko my tutaj zjeżdżamy, większość robi ten szlak w odwrotnym kierunku. Trochę jechaliśmy, trochę zsuwaliśmy się. Po drodze minęło nas kilku podchodzących na nartach Czechów, wyglądali na zdziwionych. Było coraz bardziej wąsko. Brakowało miejsca na hamowanie. Jechaliśmy, nie bardzo wiedząc co nas spotka. Niskie gałęzie świerków uderzały w twarz. Po którymś razie poczułem rozciętą wargę. Dobrze, że miałem gogle. Za kilka minut dotarliśmy wreszcie na szeroką drogę ze Szpindlerowego Młyna, zaraz przy lodospadach planowanych na następny dzień. Wiedziałem, że zjazd następnego dnia tutaj będzie trudniejszy. Muszę zjechać ze sprzętem do wspinania w lodzie a plecak będzie ważył pewnie 10kg. Ale to plan na jutro.

Krok za krokiem z mgły wyłaniają się kolejne tyczki. Ich dolne partie przykryte są dodatkowym tumanem białego pyłu niesionego przez wiatr. Tu, na grani, rzadko jest spokojnie. Tyczki wyznaczają szlak, ale trudno nam się zorientować czy jest już z górki. Początkowo zaczynamy zjeżdżać na fokach. Mijamy po drodze ciemny kontur wieży nadajnika.  Nie pamiętam dokładnie, ale stąd można już chyba zjechać. Zatrzymujemy się, czekamy chwilę na Krzysztofa. Po odpoczynku w schronisku, dostał nowych sił.

Rozproszone w lekkiej mgle światło powoduje, że spada kontrast. Trudno ocenić po czym jedziemy. Zrzucamy foki i nakładamy czołówki. Dociera Krzysiek.  Pozostało nam już kilkanaście minut dnia, końcówkę będziemy pewnie zjeżdżać po ciemku. Powoli, po nawianym śniegu przetykanym twardymi placami lodu dojeżdżamy do Czeskiej Budki. Zamykamy dzisiejszą pętlę. Przed nami tylko zjazd do schroniska. Patrzę na chłopaków, szykują się. Wszyscy mamy nadzieję na małą nagrodę na koniec dnia. Jadę powoli. Pomiędzy płatami śniegu wychodzi jednak dużo lodu. Do tego nierówna powierzchnia utrudnia płyną jazdę. W ciągu dnia, w słońcu wygląda to jak wydmy z białego piasku. Teraz krawędzie co chwila zahaczają o nierówności, narty wpadają w wywiane przez wiatr zagłębienia. Widać coraz gorzej. To właśnie ten moment przełamania dnia, gdy światła czołówek wyglądają jakby kończyła im się bateria. Żółte światło służy samemu sobie. Po stu metrach zatrzymuję się, czekam na chłopaków. Słyszę głośne zgrzyty krawędzi nart na lodzie. Wszyscy jedziemy niepewnie. Czekamy na czysty, nawiany przez wiatr śnieg. Po stronie kotła powierzchnia jest bardziej gładka i miękka. Jedziemy kilka metrów od wydeptanego szlaku. Stopniowo robi się coraz lepiej. Można przyspieszyć. Jeszcze dosyć ostrożnie, długim skrętem badamy stok. Przyspieszamy. Coraz krótsze skręty, coraz szybciej. Dzioby coraz pewniej i łatwiej wychodzą na powierzchnię. Odwracam na chwilę głowę. Jeszcze widać zarys sylwetek, choć dominuje już światło czołówki. Dwa punkciki dość regularnie mijają się na stoku. W prawo, w lewo, nakładają się, potem znów się krzyżują. Mijam dwie osoby. Prawie ciemno, a ktoś podchodzi wzdłuż tyczek. Migają szybko zdziwione twarze.

Jeszcze można przyspieszyć. Jeszcze sypię w skręcie świeżym śniegiem. Jeszcze kilka mocnych skrętów pomimo braku powietrza w płucach. Trochę na pokaz, trochę dla siebie – krzyczę.

Po chwili zwalniam. Ostatni skręt na zdeptanym śniegu przed wejściem. Stoję. Cisza.

Nad wejściem świeci lampa. Widać napis Schronisko pod Łabskim. Szczytem zaklejone jest przez śnieg.  Przez niedomknięte drzwi wydobywa się zapach oleju do generatora. Po chwili dojeżdżają Andrzej i Krzysiek. Bez słów zdejmujemy narty. Milcząc wchodzimy do schroniska, próbując uspokoić oddech. Zanim dopadnie nas gwar sali przeżywamy jeszcze w ciszy ostatnie chwile dnia.

W schronisku trwa sobotni wieczór. Po otwarciu drzwi hałas i ciepło, bardzo ciepło. Siadamy i wlewamy w siebie szybko pierwsze piwo. Trzeba zrzucić z siebie spocone ciuchy i zdjąć buty ,ale to wymaga wysiłku. Poddajemy się chwili i zmęczeniu.

W planie na jutro jest wspinanie na lodowej ścianie po drugiej stronie granicy. Ale dziś jeszcze, posiedzimy pewnie do późna sprawdzając wiadomości z frontu w Ukrainie i reakcje zdumionego świata. Będziemy tym żyć przez kolejne tygodnie mając nadzieję, że świat tu i teraz się nie zmieni, że dalej będą narty, śnieg, góry i wspinanie – takie beztroskie marzenia bezpiecznego jeszcze świata.

                                                                                                              Schronisko Pod Łabskim Szczytem, luty 2022