Uwaga! Relacja zawiera treści, które mogą być nieodpowiednie dla niepełnoletnich czytelników oraz osób o słabych nerwach (wulgarny język, drastyczne opisy, pornografia kliniczna, groza, polityka).
Historia jednego wypadku – jednoodcinkowa opera mydlana w jednym akcie
Przedsłowie
Zawsze marzyłem o nagrodzie za relację roku, bo jestem cholernie łasy na nagrody, splendor i sławę ;). Niby jako prezes Klubu i szef kapituły sam sobie mógłbym ją wręczyć, ale to przecież nie to samo co być docenionym przez miliony, tysiące, setki, dziesiątki, a może chociaż przez jednego czytelnika. Tylko żeby relacja była dobra. to musi być o czymś. A żeby była o czymś, to musi się coś dziać, a żeby się działo to… “Chcesz usłyszeć słowa, to sam je sobie wymyśl”. No to pomyślałem, że najlepiej będzie złamać nogę, bo ileż można czytać i pisać o kolejnych osiągnięciach sportowych? Ileż można pisać (o zgrozo!) o braku takich osiągnięć?
Ludzie pragną krwi, no to będą ją mieli! Złooooooo!
Rozdział pierwszy i ostatni
A było to tak. Dawno, dawno temu, za dwiema autostradowymi bramkami i niemałymi obajtkowymi „żeby nie było kolejek” paliwowymi opłatami, wybrała się w Tatry grupa zapaleńców KWZG. Dokładnie rzecz ujmując to czteroosobowa grupa w składzie: Robert “Robercik”, Piotr „Ojciec”, Daniel „Prezes”, ostatnio znany również jako „Prezes emeryt” oraz ja. Można więc powiedzieć, że prezesów było aż nadto. Wyjazd został zainicjowany przez Darka, który niestety ostatecznie nie wziął w nim udziału.
Cel – Zielony Staw Kieżmarski i działalność wspinaczkowa na przyległych do niego ścianach. Dla mnie to pierwszy taki wyjazd od roku, ostatni raz w zimie wspinałem się chyba w lutym roku poprzedniego koło Samotni. Zimowe wspinanie ma niesamowity klimat, coś czego nie da się porównać z niczym innym i mimo tego, że na drogach które robię techniczne trudności odstają (w dół) od tego co jestem w stanie robić „na sportowo” w lecie, to wrażenia po pokonaniu choćby czwórkowej zimowej drogi są… no są!
Tu nastąpi przydługi wstęp, więc jak nie masz ochoty czytać moich wypocin, to proponuję przewinąć do momentu oznaczonego jako „TUTAJ”, gdyż przez najbliższe pół strony będzie wiało nudą i niczego interesującego się tutaj nie dowiesz. W sumie i tak będzie nudno, więc najlepiej kliknąć przycisk zamykania okna w przeglądarce i wybrać TVP – “węsz wieńce”.
Skoro jednak postanowiłeś/-aś czytać dalej, postaram się udowodnić, że nie było warto.
Ekipa przyjechała Robercikową strzałą do mojej tajnej podwrocławskiej kwatery operacyjnej w piątek, 6-ego stycznia. Daniel dostarczył mi awaryjny kask klubowy koloru czerwonego. Mój został w jednym z miejsc tymczasowego pobytu… Nastąpił szybki przepak do mojej wszędobylskiej limuzyny i ruszyliśmy w drogę. Aby umilić sobie podróż rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, czyli tak jak zawsze. Oczywiście doszło również do wymiany poglądów o wyższości ubezpieczenia Alpenverein nad „Bezpiecznym Powrotem” i o niższości Alpenverein względem tego drugiego. Doszliśmy do konkluzji, że to jeden ****, ważne że jest. W sumie to i tak zapewne będzie niepotrzebne, bo przecież nic się nie stanie, no ale jakby co, to jest. No więc jest.
Koło 15-ej byliśmy na parkingu przy wejściu na szlak. Wcześniej jeszcze miałem drobną przygodę ze słowackim bankomatem i zachwalaną przeze mnie kartą Revolut. Jak do tej pory nie miałem z nią problemu, tak tym razem odmówiła posłuszeństwa i musiałem przeprosić się z mBankiem i zaproponowanym przez niego kursem wymiany. Po tygodniu dopiero dowiedziałem się o co chodzi. Otóż mimo że moja karta miała jeszcze pół roku ważności, to Revolut wysłał mi nową (o czym nie wiedziałem) i jednocześnie anulował tę aktualną, o czym również nie raczył mnie poinformować. Aplikacja Revolut milczała, nie informując o przyczynie odmowy. Cytując klasyka – „trudno, co zrobić”.
Czekała nas jeszcze dwuipółgodzinna piesza wędrówka do schroniska, niezbyt wymagająca, ale z kategorii upierdliwych. Po drodze mieliśmy jeszcze spotkanie ze Słowakiem, który najprawdopodobniej wypił cały zapas piwa ze schroniska, a przynajmniej takie stwarzał wrażenie. Schodził po oblodzonej ścieżce na miękkich nogach, odbił się dwa razy od naszych, ale najprawdopodobniej ostatecznie bez problemu dotarł na dół. Odprowadzał go trzeźwy, a przynajmniej wyglądający na trzeźwego kolega, choć tak patrząc na tego pijanego, to przy nim nawet nasz były prezydent podczas „choroby filipińskiej” był trzeźwiutki.
Wracając jednak do sedna, czy też do plesa. Schronisko przywitało nas tłumnie. Wszystkie stoliki zajęte, tak na oko 90% gości to Polacy, chyba że moja znajomość języka słowackiego jest tak dobra, że już nie rozróżniam Polaków od Słowaków. Zameldowaliśmy się i przywitaliśmy z pięknymi schroniskowymi pieskami. Tu miało być zdjęcie psiaków, ale z czystego lenistwa się nim nie podzielę…
Następnie zaczerpnęliśmy informacji na temat dróg, warunu itp. Do tego dwa, trzy piwka i do łóżka, bo następnego dnia szykowało się wspinanie. Już wcześniej ustaliliśmy podział na zespoły na pierwszy dzień wspinania – ja z “Ojcem”, a Daniel z Robercikiem.
TUTAJ
Wyruszyliśmy, może niezbyt wczesnym, ale jeszcze rankiem i koło 9:30 byliśmy przy wejściu w naszą drogę. Piotr sprawnie pokonał próg lodowy, który wcale nie był aż tak prosty. Idąc na drugiego musiałem trochę pokombinować. Problem był takiej natury, że w wyższej partii skała była oblana cienką warstwą lodu i aż nie chciało się temu zaufać przy wychodzeniu. Może to też kwestia braku zimowego rozwspinania? Przed nami były dwa wyciągi M4+, ja jeszcze nie czułem się gotowy mentalnie, więc Piotr wstawił się w pierwszy z nich. Kiedy urobił kilkanaście metrów, wspinacze którzy operowali na przeciwległej ścianie poinformowali go, że idzie za bardzo w prawo.
Trudno, głeboki wdech, wydech, czujny wycof i druga próba, tym razem właściwym wariantem. Piotrowi poszło sprawnie, mi trochę gorzej. Nie czułem tej pewności w ruchach, brakowało zaufania w moc raków i dziab. Doszedłem jakoś do stanowiska i próbowałem się wstawić w ten drugi wyciąg, ale zacząłem od złego wariantu, też się cofałem, a ten właściwy wariant w pewnym momencie zatrzymał mnie na trudnościach. Nie mogłem znależć nic konkretnego na dziabkę nad głową, a nogi jakoś szybko mi się w tym płytozacięciu zmęczyły. Dodatkowo ten cholerny czerwony kask mi nie leżał. Ewidentnie mi nie szło, więc po dłuższych przemyśleniach poprosiłem Piotra o opuszczenie do stanu, a on bez protestu wziął się do roboty. Ruszył całkiem sprawnie, ale też chwilę musiał powalczyć w tych trudniejszych miejscach. Potem jak wchodziłem za nim to okazało się, że jednak dało się coś znaleźć i wyjść, ale mimo liny zwisającej z góry czułem, że niewiele brakuje do obsunięcia dziabki czy raka. No taka droga, nie za tania, nie za droga…
Co nas tam czekało dalej? Same łatwości – M3. No dobra, to już robię bez gadania. Robię, kończymy drogę i zjeżdżamy. Godzina jeszcze dość wczesna, w gruncie rzeczy szliśmy dość szybko, ale to oczywiście zasługa niezawodnego „Ojca”.
Początek wyciągu to taka lekko połoga ściana, komfortowe wspinanie, dość dobra asekuracja. Potem przechodziło to w płytozacięcie, czyli niekoniecznie moją ulubioną formację zimową.
Hak został już kilka metrów niżej, widzę że ta płyta może być trochę wymagająca, więc poszukałem miejsca i znalazłem fajną rysę na kość, ale nie pamiętam dokładnie co tam osadziłem, chyba Black Diamond nr 5. Zatarła się, ale oczywiście na niej latać nie będę, wyglądała dość solidnie, ale wiadomo, niekoniecznie chce się to testować… Nic lepszego jednak nie było. Wyszedłem nad przelot jakieś 2 metry i na chwilę przystanąłem żeby ocenić sytuację i zebrać siły mentalno-witalne.
Do wyjścia w łatwy teren niedaleko – jakieś 2-3 metry. Spoko, pójdzie.
Dobra, a więc ruszam. Prawa noga w środek zacięcia, stoi super, nawet jakby jeden ząb (szedłem na dwóch zębach, nie na mono) lekko wklinował. Prawa dziaba w tej samej linii, wygląda na to, że trzyma. Lewa noga na lewej płycie – trochę słabo, ale chyba wystarczająco. Lewa ręka na tej samej płycie – gorączkowe poszukiwania, szuranie. Tu też była cienka warstewka nocnego śniegu. Mało to wspinalne, ale za to skutecznie zasłaniało skałę i powodowało, że trzeba było pojeździć trochę ostrzem po skale zanim się coś znalazło. Dobra, jest, chyba trzyma! No to podnoszę cztery litery.
Chruuuup – wykruszył się stopieniek pod lewym rakiem, drugie chrup – wyleciała lewa dziaba. W tamtej chwili cały czas miałem nadzieję na prawą dziabę, która wydawała się konkretnie osadzona.
Tym razem bez chrup wyskoczyła prawa. No to kurwa lecę…. Lecę? Obróciło mi ciało, lewa strona obsunęła się w dół, ale prawa noga ciągle trzyma… Trzyma, ale czy utrzyma? W sumie nie wiem co lepsze. Dobra, koniec rozterek – puściła, lecę! Niby chwila, ale wystarczyło żeby zobaczyć, że prawa noga poniżej kolana się zrobiła bezwładna (pierwsza myśl – pewnie kostka skręcona), przelatywałem właśnie koło ostatniego punktu. Utrzyma? Nie utrzyma? Proszę, trzymaj mnie kosteczko kochana, bo do haka poniżej daleko! Kurwa, trzymaj… Trzymaaaaaaj!!!!
Jest!!! Utrzymała. Ufffffff. Piotr lekko wyłapał lot, szarpnięcie było prawie niewyczuwalne. W nic chyba nie uderzyłem, choć potem Piotr mi powiedział, że plecak zamortyzował uderzenie i dlatego żadnych obrażeń od spotkania ze skałą nie było. Wiszę. Ale zaraz, jakoś dziwnie wiszę. Hmmm…. Lewa noga zawinięta o linę, klasyczne zaplątanie w sieci, a ja wiszę głową w gół. Ale zaraz, zaraz, ta prawa noga to jakaś taka dziwna… Zwichnięta kostka chyba nie wygląda jak ta głowa, co to obracała się dookoła w „Egzorcyście”. Chyba jednak złamanie, ale o, jak złapię za buta i przekręcę w lewo, to da się ustawić i wygląda jak należy. Jednak nie, jak puszczę to wraca… No dobra, nie czas i nie miejsce na zabawę. Póki siła jest trzeba się jakoś wyplątać i ogarnąć sytuację. Lewa sprawna, to dość szybko się z liny uwolniłem i po chwili głowa była nad tułowiem. Gotowe! O, widzę Piotra na stanie. Jakieś 10m nas dzieli. No to może spróbuje mnie opuścić. Wcześniej tylko ustabilizuję trochę nogę. Trzymam za but, proszę Piotra o delikatne opuszczenie. Tak jak nie bolało, tak teraz zaczęło. Ostatecznie opuszczanie zakończyliśmy kilkadziesiąt centymetrów niżej, gdzie znalazłem małą półkę na lewy pośladek. Lewą nogę oparłem o skałę. Prawą położyłem na lewej, tak że wyglądała prawie jak zdrowa. Trochę tam pulsowało, ciepło się po nodze rozlewało (myślałem, że krew płynie do buta), ale w stabilnej pozycji dało się wytrzymać. No to dalej nie pojadę. Wzywamy pomoc. To znaczy ja nie, bo nie za bardzo mogłem wyciągnąć telefon, ale Piotr, po uprzednim zabezpieczeniu przyrządu odpowiednim węzłem, chwycił za telefon i wybrał numer ratunkowy. Po chwili zgłosiła się Horska Zachranna Sluzba – komunikacja chyba nawet po polsku była, ale nie jestem pewien. Trzeba pytać Piotra.
- Gdzie jesteście? Co się stało? Jaki stan baterii w telefonie? Jaka pogoda?
Spoko, znaczy że się dzieje.
- Dobra, czekajcie na telefon.
W sumie nic lepszego do roboty nie mamy. Przypomniałem sobie dwie sceny – pierwsza z „Czekając na Joe”, filmu który serdecznie polecam, jeśli jeszcze nie oglądałeś/-aś. Joe z połamaną nogą przez kilka dni czołga się po lodowcu i rumowisku skalnym. Druga z zawodów pucharu świata we wspinaczce lodowej https://www.youtube.com/watch?v=o_zm7XcXoRg, kiedy to Petra Klingler doznaje poważnej kontuzji kolana i z taką nogą robi jeszcze parę ruchów na ścianie, które dają jej brązowy medal. Przypomniałem sobie te sceny i mój szacunek i uznanie dla tych osób są jeszcze większe niż wcześniej. Oczywiście trudno porównywać Joego walczącego o życie z Petrą, która walczyła o medal, ale i jedna i druga osoba wykazała się ponadludzką wytrzymałością i mało kto na ich miejscu dokonałby czegoś podobnego.
Czas jakoś leciał, zimno nie było, temperatura oscylowała w okolicy zera. Puchówka w plecaku, ale nie była póki co potrzebna, a nawet jakby była, to i tak nie za bardzo byłem w stanie ją wyciągnąć.
Po jakichś 30 minutach odezwał się telefon – helikopter z Popradu nie przyleci – zła pogoda. Czekajcie dalej… No to czekamy. A u nas słońce i bezchmurne niebo.
Po kolejnych 30-40, wuj wie ilu minutach, kolejny telefon – przejmie Was TOPR.
Dobrze to, czy źle? Chyba dobrze, bo przynajmniej komunikacja łatwiejsza i szansa na szpital w Polsce. Czekamy.
Czekajcie…
Po jakimś czasie, nie wiem straciłem rachubę, choć umysł trzeźwiutki jak nigdy, nasi na łączach – “Trzymajcie się, przylecimy za pół godziny, czekajcie”. Trzymamy się i czekamy.
Po jakichś 15 minutach słyszę miarowe fur fur fur fur. Huraaaaa, helikopter leci.
Chuja tam leci… To dźwięk samolotu zmiksował się z generatorem z Zielonego Plesa.
Czekamy.
Ból nie doskwierał za bardzo, ale teraz jakby powrócił. Trochę się przesunąłem, ciężko znaleźć bezbolesną pozycję. Dominuje jednak ból nie nogi, ale uprzęży wrzynającej się w prawy bok. Taki piekący jakby ktoś ogniem przypalał – tak się pewnie czuł Kmicic jak mu boczków przypiekali…
Czekamy.
Rzeczywiście, może nie po pół godzinie, ale po jakichś 40 minutach usłyszeliśmy helikopter. Wynurzył się zza lśniącej grani i szybko zbliżał do nas. Trochę się pokręcił, podleciał, odleciał. W końcu zawisł kilkanaście metrów nad nami, a łopaty wydawały się tak blisko skały, że skuliłem się żeby nie oberwać jakimś odłamkiem. Wcześniej jeszcze Piotr mnie ostrzegł żebym się opatulił szczelnie, bo pęd powietrza ze śmigłowca będzie lepiej orzeźwiał niż poranna bryza. Miał rację, moje mega-hiper-wypasione rękawice z czarnego diamentu błyskawicznie zesztywniały, podobnie jak palce znajdujące się w owych. Tak jak było ciepło, tak zrobiło się zimno, aż się zacząłem trząść. Desant trwał chwilę, po czym śmigło odleciało, a toprowcy zaczęli przygotowywać się do operacji. Usłyszałem dźwięk wiertarki, szybkie borowanie, osadzenie spitów i nieznanych mi wcześniej pulse’ów Petzla (takie wyjmowalne spity). Potem opuszczono do mnie ratownika – Andrzeja G. Nazwisko pamiętam, ale nie wiem czy życzyłby sobie żebym je tutaj udostępnił, a zbieżność imienia i pierwszej litery nazwiska z moim sama w sobie jest interesująca. Ratownik obejrzał mnie, następnie zabezpieczył nogę jakąś tymczasową szyną, dostałem też znieczulenie do nosa. Trochę operacji linowych, odcięcie mnie od moich lin asekuracyjnych po uprzednim przypięciu do liny zwisającej z góry. Nastąpiła jeszcze konwersacja z Piotrem. Wstępna propozycja toprowców była taka aby podjąć i Piotra, ale wysadzić go mogliby kilkanaście kilometrów dalej, co nie było mu specjalnie na rękę. Dlatego uzgodnił, że samodzielnie ewakuuje się z drogi, tak aby trafić do schroniska jak najszybciej.
Poczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut na helikopter, który gdzieś tam czekał na wezwanie, opuszczono do nas linę, ratownik przepiął nas i odciął od liny prowadzącej do stanowiska. Trochę bałem się tego momentu, helikopter oddalał się od ściany i jednocześnie wciągał nas na linie. Jednak to nic strasznego. Po chwili wczołgiwałem się tyłem do helikoptera. Potem podjęto pozostałych ratowników i polecieliśmy do Polski.
Czy były widoki? Ależ oczywiście, ale ja ich nie widziałem, gdyż leżałem na podłodze. Raz tylko się dźwignąłem i ujrzałem rozświetlone szczyty. Tyle tego :).
Po kilku minutach lotu byliśmy na lądowisku przy szpitalu. Według googla o 15:40, więc od wypadku do tego momentu musiały minąć przynajmniej 3h. Tam zostałem przeniesiony do karetki, pożegnałem się z moimi wybawcami i pokonałem karetką 200, czy 300 metrów aż do wjazdu na SOR. Stamtąd pojechałem już na wygodnym łóżku.
Ratownicy z karetki załatwili przyjęcie na SOR, po czym przetransportowano mnie do cieplutkiej sali tymczasowej żebym sobie odtajał. Przyjemnie, ciepło, bezpiecznie. Nic złego się już stać nie może.
Czekałem około godziny na RTG, potem założono mi tymczasowy gips. Wykonał go pan, którego imienia już nie pamiętam, nazwijmy go panem Heniem. Więc pan Henio widać niejeden gips już nakładał. Nawet jedna z ratowniczek z uznaniem pytała “Jak pan to robi? Kiedyś próbowałam, to cała podłoga była zachlapana gipsem, a opatrunek się nie trzymał. A u pana to krótka chwila, nie dość że zrobione to jeszcze na czysto”. Pan Henio tylko uśmiechnął się pod nosem – “To nic trudnego ;)”.
Potem zabrano mnie na oddział. A na oddziale jak w kurorcie. Widok z okna na calutkie Taterki. Do tego pokój z balkonem. Żyć nie umierać. Ten balkon uratował mi pęcherz przed pęknięciem. Niby do łazienki 3 metry, ale bez niego bym się nie doczołgał, a z kaczuszką nie chciałem się jeszcze zaprzyjaźniać.
Później wpadł lekarz, przekazał mi szczegółowe informacje – złamanie obu kości podudzia z przemieszczeniem. Złamanie jednak nie było otwarte, dobre i tyle. Konieczna będzie operacja złożenia z wykorzystaniem gwoździa tytanowego. Czy wyrażam zgodę? Tak, wyrażam. Dobrze, operacja najprawdopodobniej w poniedziałek (a dziś sobota). Czekam.
Na szczęście trafiłem na najweselszy pokój w szpitalu ze świetnymi towarzyszami niedoli.
Czas płynął szybko na rozmowach, żartach, opowieściach. Kolega z łóżka na przeciwległej ścianie trafił po obsunięciu w rejonie Buli pod Rysami z paskudnymi otarciami na twarzy. Ten z łóżka obok mnie spadł z drabiny lądując piętą jednej nogi na kostce brukowej. Upadek z drugiego szczebla, ale bardzo niefortunny, skończył się poważnymi złamaniami kości pięty. Jeszcze jedna osoba trafiła po pierwszym wypadzie w tym sezonie na narty. Mała mulda, podskok i odjechała narta. Diagnoza – złamanie panewki stawu biodrowego. Ile osób, tyle urazów. Z drugiej strony byliśmy też najzdrowszym pokojem w szpitalu. Ciśnienie, morfologia – wszystko jak należy. Okazy zdrowia :D.
Dużo by opowiadać o tym co działo się w pokoju, ale to zostawiam na długie wieczory przy piwku (kiedy już będę mógł się z Wami napić).
Doczekałem dnia operacji, dostałem niezbyt mądrego Jasia + znieczulenie podpajęczynówkowe. Niby cały czas przytomny, ale jakby nie do końca. Taki stan “ mamtowdupizmu absolutnego lub tumiwisizmu uniwersalnego” (tu pozwoliłem sobie zacytować moją nauczycielkę chemii z ogólniaka, którą przy okazji pozdrawiam :).
Jeszcze, za moją zgodą, stałem się testerem nowego aparatu do USG, który to nie tylko pokazywał najintymniejsze zakątki mojego ciała, ale wyzwalał blask w oczach ekipy medycznej. Porozmawiałem z panią anestezjolog, która jak się okazało też aktywnie uprawia wspinanie, więc podzieliłem się pikantnymi szczegółami odnośnie wypadku.
Po chwili znalazłem się na sali operacyjnej – parawanik zasłonił mi widok na pole operacyjne, więc za dużo nie widziałem, natomiast wrażenia słuchowe są nie do zapomnienia. Dźwięki wiercenia, wkręcania wkrętów, wbijania tytanowego gwoździa (podobno rozmiar nie ma znaczenia, ale 36cm robi wrażenie nawet na aktorach pewnej popularnej branży). Z takich smaczków, to miałem widok na monitor od takiego operacyjnego RTG, na którym widziałem jak w rytm uderzeń młotka rzeczony gwóźdź zagłębia się w piszczeli.
Operacja trwała chyba dwie godziny, dokładnie już nie pamiętam, po czym wróciłem na salę, dostałem wlew środków relaksacyjnych i pogrążyłem się w niby-śnie na kilka godzin.
Później wpadł Daniel z zakupami (chłopaki się tak postarali, że wieść niesie iż do dziś zjadam dostarczone przez nich łakocie) i ciuchami, które przynieśli mi ze schroniska.
Zrobiliśmy zdjęcie propagandowe żeby pokazać niedowiarkom, że nie jest ze mną aż tak źle. Pożegnałem się z Danielem i wróciłem do swojego codziennego braku aktywności.
Kolega narciarz dość długo czekał na swoją kolej, wzięli go dopiero o 22:30, a wrócił pół godziny po północy lub nawet trochę później. Pierwsza noc jakoś zleciała.
Ból trochę doskwierał, ale spoko, będzie gorzej – przynajmniej tak jak patrzę teraz z perspektywy, ale “smaczki”, które regularnie dostawaliśmy od pielęgniarek powodowały, że dało się funkcjonować.
Chcąc nie chcąc musiałem zaprzyjaźnić się z kaczką. Po operacji na jakiś czas utraciłem mobilność. Na nodze nie miałem i nie mam gipsu ani ortezy, gdyż gwóźdź i wkręty zapewniają odpowiednią stabilizację, ale nie mogłem zginać nogi i byłem podłączony do buteleczki, która zbierała nadmiar płynów z operowanej okolicy. Co ciekawe w miejscu złamania nie było żadnego cięcia, gdyż gwóźdź został wprowadzony pod kolanem i przyśrubowany dodatkowo powyżej kostki. Największe cięcie jest właśnie na kolanie.
Który to dzień w szpitalu? Chyba czwarty – wtorek. Podczas obchodu lekarz omówił przebieg zabiegu i stwierdził, że kość złożona jest anatomicznie – więc dobrze.
Kolejnego dnia dostałem zalecenia odnośnie aktywacji kończyny i przeszkolenie z poruszania o kulach przez fizjoterapeutę. Pierwsze kroki były dość trudne, brakowało pewności ruchu i cały czas miałem wrażenie, że jestem na granicy balansu, poza tym sam proces ściągania nogi z łóżka i z powrotem był wymagający i co tu ukrywać – dość bolesny. Lekarz twierdził, że nie ma żadnych przeciwskazań, ograniczeń technicznych w ruchomości kolana. Tylko jakoś do kolana to nie docierało. Miałem wrażenie jakby ktoś złośliwie przymocował mi sznurek, łączący mięsień czworogłowy uda z okolicą pod kolanem i przy próbie zgięcia czułem, że ten sznurek nie chce puścić. Może to i lepiej? No ale po kilkudziesięciu sekundach działania grawitacji noga powolutku się zginała, przynajmniej częściowo.
Kolejnego dnia udało mi się samodzielnie dotrzeć do łazienki i umyć zęby. Mała rzecz, a cieszy! Wieczorem nawet się wykąpałem, przynajmniej częściowo, pod prysznicem. Miła odmiana po kilkudniowym wycieraniu się gąbką…
W czwartek na obchodzie dostałem informację, że wychodzę. Ponieważ wypis miał być koło 13-ej, to szybki telefon do Kasieńki że może już po mnie jechać i oczekiwanie.
Kolejna runda z fizjoterapeutą – tym razem pokonałem jakieś 30 metrów. Z zadyszką, lekkim strachem, ale sam!
Kiedy Kasia dojechała wskoczyłem na wózek, którym zawiozła mnie do samochodu. Trochę trwało zanim poskładałem nogę w odpowiedni sposób żeby zająć miejsce. Kasia wyposażyła mnie w ciepły kocyk, więc mogłem dość miękko posadowić prawą stopę i jakoś zniosłem kilkugodzinną podróż.
W końcu w domu!
Ruda Zocha przywitała mnie swoim klasycznym growlingiem, próbowała też skakać, ale została skutecznie spacyfikowana.
Przedsłowie przedsłowia posłowia (15.11.2023)
Jako że relację pisałem w lutym, a potem brakowało czasu na jej ostateczne zredagowanie, to część informacji zawartych w przedsłowiu posłowia, posłowiu właściwym i posłowiu posłowia się zdezaktualizowała, w szczególności daty ;). Natomiast posłowie posłowia posłowia jest jak najbardziej aktualne, bo napiszę je za chwilę.
Przedsłowie posłowia
Jaki jest stan na dziś? 5 lutego, miesiąc od operacji. Opatrunki i szwy zdjęte. Noga wygląda lepiej niż działa ;). Zgina się, czasem bardziej, czasem mniej chętnie. Boli podobnie – czasem bardziej, czasem mniej, jeszcze innym razem wcale. Prochy ograniczam, udało się przespać kilka nocy bez znieczulenia. Osiągnąłem już praktycznie pełną samodzielność w mieszkaniu, jestem w stanie też zejść i wejść po schodach na drugie piętro. Dzisiaj nawet udało mi się po raz pierwszy pokonać kręte schody w mieszkaniu. Odpowiednia technika i się da :).
Wyczekuję kontrolnego badania RTG jak Kaczyński raportu nadkomisji podsmoleńskiej – “Jestem głęboko przekonany, że prawda jest coraz bliżej”. Jeszcze tylko “aż” dwa tygodnie. Wtedy dowiem się w którą stronę to idzie, czy w stronę “idzie”, czy może “nie idzie”.
Na koniec jeszcze gratka dla koneserów pornografii klinicznej – zdjęcia RTG sprzed i po operacji.
Posłowie właściwe
Ten akapit został pozostawiony pusty celowo. Odzwierciedla pustkę intelektualną w głowie autora, umysł myślą czystą nieskalany.
Posłowie posłowia
No to by było na tyle. Myślę że na kolejną relację przyjdzie trochę poczekać ;).
Trzeba było zostać literatem… No tak, ale o czym bym wtedy pisał?
Posłowie Posłowie Posłowia
Jak już wspomniałem w przedsłowiu przedsłowia posłowia minęło już trochę od wypadku.
Noga działa, może nie tak dobrze jak przed, ale zdecydowanie lepiej niż bezpośrednio po. Wspinam się w takiej czy w innej formie od kwietnia, zaczynałem od wędki na jednej nodze, potem wędki na dwóch nogach, następnie pierwsze prowadzenie, potem drugie i jakoś powoli się rozkręcam. Metal w nodze tkwi, na bramkach nie piszczy :).