Albert – Albert na Frankenjurze

Tego roku wiosna obfitowała raczej w dni deszczowe, doprowadzając amatorów wspinaczki na powietrzu do sporej irytacji. Tak więc po solidnie przepracowanym okresie przygotowań od początku wakacji zaczął chodzić mi po głowie pomysł wyruszenia na upragnionego łesta. No i udało się ! Na przełomie lipca i sierpnia wyruszyłem z Kacprem Cieślawskim ( kumpel z Poznania ) na polecaną mi wielokrotnie Frankenjurę ( do Niemiec , w okolice Norynbergi ).

Kierowani spokojnym głosem GPSu docieramy na miejsce około północy. Wygłodniali wspinu mimo długiej jazdy biegniemy z latarkami by choć dotknąć skały, poczuć pod palcami jej fakturę. Przyglądam się przewieszonej, kilkunastometrowej ścianie i czuję radość dziecka w sklepie ze słodyczami. Rozbijamy namiot w grotce tuż pod skałą.

img_3864

Ranek pokazuje w całej okazałości charakter frankenjury : malowniczo pofałdowany teren, dolina na której dnie szemrze strumień , gęsty mieszany las i obskurnie brzydkie skały ( z daleka przywodziły na myśl betonowe odlewy ). Początek tripa jest ukierunkowany u nas obu „parciem na cyfrę ‘’. Mamy do dyspozycji drogi i sektory dosłownie w każdej wycenie, długości i charakterze ( kilka tysięcy obitych linii ! ), jednak zgodnie wybieramy drogi krótkie i mocno przewieszone ( mehr kraft als technik ). Jestem zaskoczony wspaniałą jakością przechwytów jakie oferuje ten rejon. Wapień nie jest zbyt mocno wyślizgany, są stopnie, są chwyty. Po sokolikowych odciągach i krawądkach zmuszony jestem przestawić się na obłe półki, dziurki i oczywiście KLAMY!. Jedynie niebezpieczne niekiedy obicie odbiera odrobinę zapał ( kilku-metrowe loty spod 2 wpiny z wybranym luzem kończą się wiele razy na glebie ). Napieramy mocno, w efekcie czego już po 2 dniach obaj robimy swoje życiówki, a wewnętrzna presja wyniku spada. Często zmieniamy skały, wspinamy się po klasykach, staram w każdy dzień wspinaczkowy robić kilka OSów. Śpimy po krzakach i drewnianych wiatach, prawie zawsze w towarzystwie Czechów i Polaków. Obczajamy miejsca do kąpieli w strumieniu, kranik do nabierania wody, ławeczki do gotowania i spożywania strawy. Gotujemy na zmianę a zdecydowanym daniem wyjazdu staje się ryż z curry z sosem na bazie podsmażanych: cebuli, tuńczyka, oliwek  i bananów ( gorąco polecam ). W dni restowe szukamy kolejnych skał ( nieraz są ukryte i ciężko je znaleźć ), pływamy na basenie w Pottensteinie oraz raczymy się pysznym lokalnym piwem pszenicznym. Dni mijają, wspinamy się dużo mimo ogromnych upałów, podpatruję wielu lokalnych mocarzy, przybywa reszta naszej ekipy, przypadkiem poznaję także Mateusza Haładaja. Na zakończenie zamykamy ostatnie rozgrzebane „porachunki’’, zdejmujemy taśmę z pokrwawionych palców, myjemy garnki w strumieniu i w końcu dopada nas obezwładniające zmęczenie. Patrzę z satysfakcją na te ściany przypominając sobie własne zmagania, upadki i wzloty. Czuję przez skórę że jeszcze nie raz się tu pojawię.

img_3889

Albert

Share: