W połowie sierpnia zespół w składzie Piotr Tychanycz i Jakub Łabuś pojechał w Alpy Szwajcarskie złoić Nord Kanta na Piz Badile.
Na miejscu, po rezygnacji z ponurego campu w Bondo, przenieśliśmy się na przyjemniejszy camp w Vicosoprano.
Pierwsze dwa dni lało i nawet nie rozkładaliśmy namiotu, a wieczory spędzalismy na oglądaniu filmów i przepakach w aucie.
W poniedziałek przestało padać, więc poszliśmy na rekonesans w docelowej dolinie Val Bondasca, wtedy jeszcze z cichą nadzieją, że może uda się na czymś powspinać. W dolinie zastaliśmy mocno zimowa scenerię, wszystkie szczyty były pokryte śniegiem – w połączeniu z ogromem doliny robiło to niesamowite wrażenie. Niestety, oznaczało to także, ze raczej się nie wespniemy kantem w najbliższych dniach.
Jeszcze tego samego dnia zameldowaliśmy się na campie „Sasso Remeno” w San Martino po włoskiej stronie. Dolina Val di Mello to prawdziwy wspinaczkowy raj – nad rzeczka, w piknikowym klimacie, znajduje się mnóstwo baldów (ktoś słyszał o Melloblocco?), a kolo samego campu jest kilkadziesiąt obitych dróg skałkowych, ale Mello to przede wszystkim ogromne ściany i kilkusetmetrowe drogi. Z racji skalnych formacji, które ciągną się tu przez wiele dziesiątek metrów, dolina jest nazywana małym Yosemtie, rysy maja tu po kilkadziesiąt metrów, a wiele dróg przemyka pod ogromnymi okapami. Ogólnie łoi się na własnej, a obijane są tylko rajbungowe płyty – no właśnie, te płyty to tez cecha charakterystyczna rejonu. Dodam jeszcze tylko ze wyżej rosną alpejskie 3-tysięczniki – czy nie jest to miejsce doskonale?
W Mello zrobiliśmy 4 drogi po ok 150m, najłatwiejsze propozycje zaczynają się tu od V/V+. Najciekawsza droga byla „Stomacho Peloso” z ogromna lufa, trawersem pod wielkim okapem i z interesującą asekuracja na płycie.
W planach były jeszcze perełki z Mello czyli ponad 400 metrowe „Luna Nascente” i „Oceano Irrazionale”, ale cały czwartek spędziliśmy na tropieniu dróg, które nie istnieją już od dawna, co zaczyna być chyba wyjazdowa tradycja. Wymienione drogi to oczywisty oblig na kolejny wyjazd, wymagają jednak od nas małego doładowania, jeśli nie chcemy azerować.
W piątek postanowiliśmy załoić coś w „prawdziwych” Alpach, o 6 rano wbiliśmy sie w szlak prowadzący w dolinkę piętro wyżej – Val Porcellizzo.
Po 4 godzinach podejścia rozpoczęliśmy łojenie południowego kantu na Punta Torelli – szczytu bardzo blisko naszego Badyla, lecz po włoskiej, słonecznej stronie grani.
Prawie 400m za V+ zajeło nam ok 5 godzin – była lufa, mgły, chwila deszczu i charakterystyczny niepokój, którego brak w skałkowym Mello, a pojawił dopiero się w szaro-ponurym klimacie Alp.
Zejście ze szczytu to była już łatwa grań, ale wciąż w butach wspinaczkowych i z lina na wierzchu. W schornie wymieniłem znaleźny woreczek na browar, Piotrek nic nie znalazł w ścianie, wiec wypił cole 😉 po czym poczłapaliśmy na dol. Całość zajęła nam ok 15 godzin i wykończyła tak skutecznie, ze w sobotę po południu wracaliśmy już do Zielonej. Z auta tylko spojrzeliśmy na Badyla, który już zdążył pozbyć się śniegu – mają już wypatrzone koleby pod Kantem za rok próbujemy znów.
Bardzo, bardzo polecam Val Di Mello, znajdzie się tam wspin dla każdego.
Po drodze można zahaczyć o Frankenjure, a wyspany kierowca i trzeźwy pilot docierają do celu już po 12 godzinach (bez wjeżdżania do Monachium :)).