Noc była zimna. Około -13. Ale, mimo prac polegających na wzmocnieniu izolacji pomiędzy podłoga namiotu a niezwykle profesjonalną matą Robercika, udało nam się pospać. Rankiem cały tropik pokryty był warstwą szronu, lecz w środku bez większych strat. Dzisiaj robimy wyjście aklimatyzacyjne w okolicę 4200 m n.p.m. na tzw. „poduszkę”. To taka charakterystyczna, nawiana ogromną ilością śniegu kopa leżąca tuż przy wyjściu na grań podszczytową. Gotujemy wodę na kawę, potem na herbatę do termosu, do butelek z izotonikami, jemy sucharki z wędlinami popakowanymi próżniowo i po batonie z żurawiną.
Wychodzimy po 7 rano. Zakładamy uprzęże, raki, wiążemy się już przy stawie. Idziemy spokojnie mijając pierwsze szczeliny, doskonale widoczne o tej porze. Pogoda wspaniała, nic tylko pruć na sam szczyt. Rozmawiamy niezobowiązująco. Każdy z nas nie może się napatrzeć na te góry przeogromne. Za plecami Elbrus i Uszba, po lewej stronie piramida Tetnuldi a przed nami lodowiec. Pierwsza część podejścia to chyba najbardziej stromy fragment całej drogi do „poduszki”, nachylenie około 50/55 stopni. Jutro, od gruzińskiego przewodnika, dowiemy się, że właśnie na tym odcinku, przy dobrych warunkach pogodowych , można wkręcić śruby lodowe. My takich warunków nie mamy, choć śruby przy uprzęży spokojnie sobie dzwonią. Kolejne szczeliny przechodzimy asekurując się nawzajem. Jeszcze ostatnie, ponad stumetrowe i strome podejście i jesteśmy na dość szerokim plateau. Zegarek pokazuje nam wysokość 4207 m n.p.m. Siedzimy tam ponad godzinę pijąc herbatę. Patrzymy łakomie w stronę szczytu, wydaję się tak blisko. Jest około 10:30 i jutro o tej porze powinniśmy znaleźć się dokładnie w tym miejscu, jeśli chcemy uniknąć miękkiego, wodnistego, wyjeżdżającego śniegu i kruchych mostków łączących szczeliny. Sprawdzamy linę i schodzimy w dół.
W namiotach jemy i próbujemy odpoczywać. Wpadamy na pomysł przeniesienia namiotu w inne, bardziej suche miejsce. Sprzątamy dokładnie, porządkujemy sprzęt, tak naprawdę robimy wszystko żeby zabić czas. Po siedemnastej zaczynają schodzić lawiny. Wczoraj też je słyszeliśmy, ale dziś są jakby bliżej nas. Wychodzimy przed namiot. Andrzej z Mishką też wyszli i patrzą. Leci ten śnieg z ogromnych nawisów i wpada do szczelin brzeżnych. Nam krzywdy nie zrobi, ale huk jest podobny do przelatującego samolotu. Wypijamy wspólnie podwójny rosół, a na deser podwójny barszcz. Poprawiamy kilkoma plastrami salami i powoli idziemy spać.
Wychodzimy o 3 w nocy więc budziki nastawiamy na 1:30. Włączamy audiobooka, kryminał Ciszewskiego i próbujemy zasnąć. Strasznie dziwne rzeczy przychodziły mi tego wieczora do głowy. Że nie zdążę dojechać na koncert w Polsce, że pod ziemią na mojej wiosce są szczury, że do dupy spodnie sobie kupiłem. I tak biłem się z tymi myślami po cichu aż do 1:30 w nocy. Robercik też wiercił się niemożliwie, więc wstaliśmy bez budzików trochę wcześniej i rozpoczęliśmy gotowanie. Wodę mieliśmy przygotowaną wcześniej, buty schowane w namiocie co by nie zamarzły, krakersy z szynką zrobiliśmy w kilka sekund i dopiero wtedy sięgnąłem ręka do zamków namiotu żeby wyjść… A tam tysiące gwiazd, albo miliony. Nie wieje, nie za zimno, pogoda na szczyt.
Ruszamy punktualnie i na poduszce jesteśmy o pół godziny szybciej niż wczoraj. Powoli wychodzimy na grań. Słońce leniwie wstaje. Wyłączamy czołówki. Teraz około dwustu metrów śnieżno-skalnej grani. Ale ekspozycja! Z lewej strony lufa na kilkaset metrów, z prawej śnieg nachylony w okolicach 35 stopni. Idziemy na lotnej ale poślizgnąć się nie można. Wspinamy się po bardzo kruchych skałach, lub raczej kamieniach, które nie nadają się w żaden sposób do asekuracji. Nie ma miejsca żeby nawet tasiemkę przełożyć. Po kilkudziesięciu metrach napotykamy dwumetrowy próg skalny. Sięgam czekanem wysoko szukając jakiegoś punktu zaczepienia, jakiejś szczelinki małej. Wychodzę leciutko na czubkach raków i jakie jest moje zdziwienie kiedy okazuje się że na kamieniu o który zaczepiłem czekan leży sobie ślad obecności człowieka w postaci jego ekskrementów. Mało mnie szlag nie trafia, bo to nowiutki czekan z nowiutką lonżą. Któryś z chłopaków kwituje, że to gówniana droga i trochę tak jest. W końcu przechodzimy skały i jesteśmy na grani podszczytowej. Żadne, widziane przeze mnie wcześniej zdjęcia nie oddaje rzeczywistej wspaniałości tej grani. Nie widać jej końca choć wysokościomierz wskazuje już 4500 m n.p.m. czyli do szczytu „tylko” 350 metrów deniwelacji.
Idziemy teraz wolniej. Mijamy się z zespołem z Czech, którzy odpuścili kilka metrów przed szczytem. Życzymy sobie nawzajem szczęścia i idziemy dalej. Oni w dół a my prujemy do góry. Idziemy praktycznie cały czas po ogromnym nawisie, który może mieć nieskończoną ilość lat i trwać drugie tyle, albo runąć w każdej chwili. Patrzę na wysokość, jeszcze trochę. W pewnym momencie odwracam się i zdejmuję rękawiczkę żeby zrobić zdjęcie. W tej samej sekundzie czuję jak zaczynają mnie szczypać palce. Rozcieram je i nic. Podchodzi do mnie Mishka i pomaga mi je rozmasować. Jest lepiej. Jeszcze kilkadzieścia metrów. Przed samym szczytem jest prawie pionowy dwudziestometrowy śnieżny grzyb. Po lewej i po prawej nie ma nic. Dostaję jakiejś nowej energii. Wspinam się „zabijając” czekanem śnieg. Krzyczę do chłopaków, że już tylko kilka metrów. Nie wiem, że Robercik ma kryzys związany z wysokością i idzie bardzo powoli, ale idzie! Dwa, trzy, cztery kroki i jesteśmy na szczycie! Ale radość! Krzyczymy i płaczemy z radości. Odejmuje mi mowę ze wzruszenia. Ściskam chłopaków. Cała czwórka na szczycie. A dookoła nas tylko góry. Podziwiamy znowu Elbrus, Uszbę i ogromną Szcharę. Jesteśmy bardzo malutcy wobec takiego majestatu. Robimy zdjęcia i zachwycamy się po prostu.
Musimy schodzić. Grań w swojej całej wspaniałości nie robi się ani łatwiejsza ani mniej stroma w zejściu. Proszę Andrzeja, żebyśmy się zmienili na prowadzeniu. Zaczynamy schodzić. Ostrożniutko i powolutku. Tak aby rak o raka się nie zahaczył i żeby się nie poślizgnąć. Idziemy spokojnie ale skoncentrowani. Bez większych problemów dochodzimy do przełączki z której od poduszki dzieli nas 30 metrów. Tam odpoczywamy. Słońce coraz większe. Jeszcze tylko lodowiec, który pokonujemy w całkowitym mleku, jeszcze mały trawers pod skałami i około 14 godziny jesteśmy w namiotach. Odpoczywamy po cichu. To będzie ostatnia nasza noc nad zamarzniętym stawem. Jutro schodzimy w dół.