Gaszę na chwilę czołówkę. Jej światło i tak oświetla jedynie wąską półkę na której stoję od kilkunastu minut. Poniżej rozpościera się morze drobnych żółtych punkcików w dolinie Sarca. Wokół ronda w Arco auta kręcą się w kółko, sprawiając wrażenie jakby nie mogły z niego wyjechać. Pod samą ścianą Colodri widać camping i lekki zarys areny Pucharu Świata. Nade mną w odległości 20-30 metrów powoli, bardzo powoli przesuwa się krąg latarki Marka. Słyszę co chwilę: daj luz, nie – wybierz, nie mam przelotu, próbuje coś założyć itd. Friend 4, który przydałby się tutaj, został oczywiście w samochodzie jako zbyt ciężki.
Obaj mamy już nieco dość ale jeszcze chwila i zameldujemy się na krawędzi urwiska. Wreszcie słyszę: „mam auto”, Marek wybiera linę i zaczynam iść. Rzeczywiście rysa jest dość szeroka ale kładzie się na lewo tworząc coś w rodzaju rampy. Właściwie jest dość łatwo ale zmęczenie daje znać o sobie a brak asekuracji rzeczywiście nie pomagał. Na szczęście po drodze były dwa lub trzy spity, które dały nieco komfortu przy prowadzeniu. Długi około czterdziestometrowy wyciąg kończy drogę Katia Monte (VI+, VII A0/RII/II, 400m, 12L). Jak na drogę na głównej ścianie przy kampingu jest wciąż stosunkowo mało chodzona, ma ciekawy, urozmaicony charakter a stopnie i chwyty wciąż niewyślizgane sprawiając wrażenie w pełni górskich. W gruncie rzeczy droga jest dobrze asekurowalna z dodatkowymi punktami stałymi, chociaż miejscami krucha. Marek przekonał się o tym odlatując z telewizorkiem 14cali z okrzykiem: rock! – na szczęście szedł wtedy jako drugi.
Przed nami charakterystyczny krzyż na Colodri, oświetlony teraz setkami żaróweczek i zarys zamku nad Arco. Robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w dół ferratą. Po pół godzinie jesteśmy na parkingu i ruszamy po resztę ekipy – Zebrę, Ariela i Dziubka, którzy jak co dzień walczyli w sektorze Massone.
Mija czwarty dzień naszego pobytu we Włoszech. Podobny nieco do poprzednich – my na dużej ścianie, reszta walczy z cyfrą na długich sportowych liniach po drugiej stronie doliny. Gdyby nie równie południowa wystawa tak jak i naszej ściany, widać byłoby z pewnością ich zmagania. Wciskamy się wszyscy do samochodu i jedziemy do naszej bazy wypadowej w dużej fantastycznej grocie, gdzie czujemy się już niemal jak w domu. Do zapakowanego po dach auta udaje nam się załadować jeszcze niezły zapas suchego drewna. Wąską dróżką przeciskamy się między dwoma murkami na krętą betonową drogę i docieramy na miejsce. Zapamiętane przez Ariela z poprzedniego pobytu jest wspaniałym zaciszem w mocno kontrolowanej przez policje włoską okolicy.
Jak zwykle rozpalamy ogień i oddajemy się przyjemności gotowania, choć tym razem za sprawą ambitnych planów Ariela mamy okazję obserwować dodatkowo nocne wspinanie. Podobno trwało to do piątej, choć nie wytrwałem dłużej niż do północy, czując zmęczenie 12 wyciągów i 400m drogi i myśląc o czekającym mnie powrocie.
Pierwszego dnia po przyjeździe, zmęczeni całonocną jazdą, przyzwyczajaliśmy się do skały na krótkich drogach Cassone. Potem dwa dni na Colodri – Primi Sogni (180m/6a) i na sąsiedniej ścianie Monte Colt – Aphrodite (VI- 250m 10L). Dla nas obu to pierwsze zetknięcie z realiami dużej ściany w Arco. Na szczęście trafiamy na super pogodę, choć to już listopad. Wokół widać już, podobnie jak w Polsce, piękne kolory jesiennych liści. Także zieleń szpalerów winnic jest już mocno złamana. Przez to dolina nabiera nieco innej barwy niż zwykle widzimy ją latem w drodze na południe Europy zahaczając na „przekąpanie” się w Lago di Garda.
Podejście pod Colodri i Monte Colt jest bardzo krótkie. Parkuje się praktycznie pod drogą a właściwie mieszkając na campingu nie potrzebny jest tu samochód. Oszczędza się mnóstwo czasu i po śniadaniu w ciągu pół godziny jest się na pierwszym wyciągu. My wybierając wariant hardcore z orzeźwiającą kąpielą w strumieniu (wraz z przyglądającą się nam salamandrą) i noclegiem na pierwszym piętrze groty potrzebowaliśmy go nieco więcej Ranki są już jednak zimne i wyjście ze śpiwora było największym chyba wyzwaniem. Czasem udało nam się rozpalić ponownie ognisko i wtedy było nieco łatwiej. Każdego następnego dnia pakowanie zajmowało nam coraz mniej czasu i choć miałem wrażenie, że liczba rzeczy w samochodzie zwiększa się, codziennie udawało się w miarę sprawnie zebrać i dotrzeć ok. 10 do Arco. Co było wystarczające dla Cassone ale nieco późne dla dłuższych dróg.
Nasi „sportowcy” walczyli w zakresie wycen do 8b+ co ze względu na ukształtowanie terenu dawało dużą frajdę wspinającym a nam widzom szansę obserwowania efektownych przejść. O przyjemnościach wspinania w tym sektorze napisze pewnie Ariel, choć miejsce jest pewnie znane tym co mierzą wysoko. Wyjazd, choć zorganizowany w ostatniej chwili, okazał się zaskakującą możliwością złapania ostatnich ciepłych dni przed naszym jesienno-zimowym chłodem w sympatycznym towarzystwie – Zebry z Kaliszo-Poznania i Dziubka z Gniezna.