Magda – Filar Szczytu Mięguszowieckiego – przejście klubowe!

Morskie Oko - Mięguszowieckie Szczyty

Morskie Oko – Mięguszowieckie Szczyty

Jest czwartek wieczór.  Z  plecakiem wypakowanym po brzegi, sprzętem, który wgniata mnie do ziemi, wychodzę z domu. Pod blokiem czeka już Mariusz. Nasz cel to najpiękniejsze miejsce w Polskich Tatrach – Moko, z górującym nad nim  Mięguszowieckim Szczytem Wielkim oraz jego potężnym północno-wschodnim filarem. Jedziemy w doskonałych humorach, choć przez głowę przelatują mi myśli pełne obaw. Podróż upływa nadzwyczaj szybko. Po północy jesteśmy na Palenicy skąd idziemy do schroniska w Roztoce. Nasz pierwotny plan spania w Moku nie wypalił – odbywa się tam zjazd seniorów taternictwa – jest ich tak dużo, że dla nas już nie ma miejsc. Następnego dnia budzik dzwoni o 6. Idziemy rozwspinać się na Mnichu. Długie podejście z Roztoki i po 1,5 h jesteśmy na Morskim Oku. Szybkie śniadanie w schronisku i lecimy ceprostradą na Mnicha.

Mnich - północno zachodnia ściana

Mnich – północno zachodnia ściana

Pierwszy wyciąg - Bóg wie czego ;)

Pierwszy wyciąg – Bóg wie czego 😉

Roztropnie nie wzięliśmy żadnych schematów. Efekt jest taki że stojąc pod północno-zachodnią ścianą zastanawiamy się,   gdzie do diabła startuje klasyczna. Wybieram pierwszą lepszą płytę z zacięciem i wbijam się w ścianę. Droga wyglądała mi na jakieś IV+, Mariusz twierdził że to VI+.

Po kilkunastu metrach okazuje się, że znajduję się na dość trudnej, ospitowanej płycie (?). Sprawdzając potem w Topo okazało się że robiliśmy warianty do Zemsty Wacława VI+/VII- (VI+/VI.1) w połączeniu z Ny-ny-ny VII+/VIII- (VI.2/VI.2+). Żeby nie było wątpliwości na płycie A0-wałam 😀 Reszta drogi nie sprawiła nam większych problemów, no chyba że deszcz,  który zalewał mnie w trudnościach na 3 wyciągu… hehehehe. Po wyjściu na szczyt robimy kilka fotek i zabieramy się za jedzenie – to chyba najważniejsza część wspinania ;).  Szybki zjazd do półek i zbiegamy do Moka na obiadek i piwko 🙂

Mnich :)

Mnich 🙂

Przed sobą mamy leniwy powrót do Roztoki, gdzie ja zabieram się do nauki na poniedziałkowy egzamin z Prawa Kanonicznego a Mariusza, pełnego żalu, wysyłam po jedzenie do Bukowiny Tatrzańskiej. Plan na sobotę jest ambitny. Mamy wstać o 2 godzinie, by wczesnym popołudniem ukończyć drogę, ponieważ zapowiadają popołudniowe burze. Niestety zmęczenie wygrywa i w żaden sposób nie można mnie zrzucić z łóżka, żadne argumenty, groźby ani prośby do mnie nie docierają 😀 Wstaję dopiero o 11! Dzień przeznaczamy na odpoczynek – w wykonaniu Mariusza i na naukę – w moim wykonaniu.

Mięgusz - płyta wyjściowa

Mięgusz – płyta wyjściowa

Ostatni wyciąg - Mięguszowiecki Szczyt

Ostatni wyciąg – Mięguszowiecki Szczyt

Niedziela, plan jeszcze ambitniejszy – ponieważ mamy zamiar wstać o 1:45, hehehe… zaspaliśmy, budzimy się w panicznym zrywie o 2:30… Szybkie śniadanko – wciśnięte na siłę –  i brykamy pod górę do Moka (ten asfalt mnie kiedyś wykończy!!!).  Na Czarnym Stawie jesteśmy już troszkę zmęczeni, ale co tam, gonimy do Bandziocha skąd wbijamy się na Siodełko w filarze. Swoją drogą podejście do Siodełka było najbardziej stresującym momentem wspinaczki tego dnia 😉 Filar  jest dość dużą formacją – tak więc nie jesteśmy w stanie określić,  jakie warianty własne zdołaliśmy znaleźć 😉 Po pierwszym wyciągu udało zrobić mi się zapych 😀 ale naszczęście wybrnęłam z tej sytuacji.  Pozostała część drogi biegła różnego rodzaju zacięciami i kominami.  Dopiero na przedostatnim wyciągu – 5 – udało mi się znaleść pięęęęękną płytę 🙂 Pomimo protestów Mariusza – nie chciało mu się zmieniać butów na pantofle- z okrzykami zachwytu już „tańczyłam” na mojej płycie. W ten sposób znaleźliśmy się na niższym z wierzchołków „Mięgusza”, skąd tylko jeden wyciąg dzielił nas od szczytu. Na Szczycie byliśmy ok godziny 14 wśród pomruków zapowiadanej burzy. Co działo się potem, niech pozostanie naszą tajemnicą. Wspomnę tylko że dostałam „małego” ataku paniki – z wiadomych względów. Naszczęście burza przeszła bokiem, a my wykonując 2 zjazdy i niezliczoną ilość trawersów, znaleźliśmy się na Hińczowej przełęczy. Z tamtąd przez galerie cubryńskie, i tu niespodzianka – znalazłam dziabkę Black Diamonda 😀 – zeszliśmy na plecy Mnicha. Z tamtąd żegnając się z filarem, zbiegliśmy do Roztoki na pyszny obiadek, a potem na Palenicę – do autka, które zawiozło nas prosto do domu. A tak szczerze, to nie autko nas zawiozło tylko Mariusz, któremu należą się gratulacje za niezaśnięcie za kierownicą. W Zielonej Górze byliśmy o 6 rano. Mariusz poszedł do pracy, a ja na egzamin (o dziwo zdałam!). Cały wyjazd wydawał się mi jakby pięknym snem – ale o jego rzeczywistości świadczą zdjęcia, które pozostały  oraz zakwasy 😉

czerwcowka_tatry-054

Zejście z Mnicha

Share: