He, he… Listopad 2005 roku… Taaa…. Niewątpliwie zaczął się interesująco…
Dwa miesiące planowałem ten wyjazd. Ceredo… Zajebisty rejon, mało ludzi i to cudowne włoskie słońce… Myślałem sobie: „w kraju większość braci wspinaczkowej będzie się już kisić na panelu, odliczając miesiące do początku sezonu, a my tymczasem przeżyjemy jeszcze całkiem niezłą przygodę!”. Ruszyliśmy piątkowej nocy 05.11.2005. Rasta przyjechał do mnie wieczorem swoim mega wielkim kombiakiem, mocna kawka, potem po Złego i Tomsona. O 01:30 byliśmy już w trasie. Od samego początku głównym zmartwieniem była towarzysząca nam przez większość drogi zlewa. Naprawdę nie wyglądało to najciekawiej: ciemno, zimno, mokro i jakoś tak, k…a, mało optymistycznie…
Pierwszy kierunek – Arco. Cudowne miejsce! Rejon, w którym spędziłem najwięcej westowych wspinaczek. Pomyśleliśmy sobie, że trzeba go odwiedzić, chociażby w celu czysto komercyjnym (zakupy!). Aaaleee się obkupiliśmy!!! Ho, ho! Każdy wciągnął po dwa dwustugramowe worki magnezji – istne szaleństwo! Ćwicząc charaktery, przeszliśmy obojętnie obok ulubionej pizzerii, aby udać się w miejsce, gdzie dałoby się spożyć vifona®. Miejsce „przepiękne”, osłonięte od deszczu (który nawet na chwilę nie przestał padać), z widokiem na ogłuszający mini wodospad… Po „uczcie” spędziliśmy jeszcze kilka chwil w mieście i przy zapadającym zmroku, skierowaliśmy się w stronę Ceredo
Obudziłem się przy zakręcie nr 7. Spojrzałem przez przednią szybę na krętą górską drogę oświetlaną reflektorami auta (nieee, ja nie prowadziłem…) i w końcu zrozumiałem… Wjebaliśmy się po pachy w totalny szlam! Jeździliśmy przez parę godzin po okolicznych wzgórzach, mając za przewodnika mapę, która nijak nie pasowała do rzeczywistości oraz Rastę, który notorycznie upierał się, że osiem lat temu przechodził obok tych leszczyn, które właśnie minęliśmy… W końcu jakoś dotarliśmy w miejsce, skąd startuje się pod skały.
Nikt nie chciał spać w namiocie – o samobójczym składzie brezentowego domku zadecydowało losowanie. Zły i Rasta mieli tej nocy szansę się wyspać, Tomson i ja mieliśmy ją przewegetować. Całe szczęście, że nie oszczędzaliśmy na włoskim winie, dzięki niemu miałem za nic totalnie przemoczony śpiwór i spałem w najlepsze. O poranku bez zmian… No może zlewa trochę się nasiliła. Szybka komunikacja z polską bazą meteo (Edyta, Basia i Gaco) i wszystko stało się jasne. Największe opady w Europie – północna część Włoch… Szkoda, że trochę inaczej prognozowano przed naszym wyjazdem. Nasze pytanie było konkretne: gdzie są warunki do łojenia?! Okazało się, że lampa jest w Polsce, a na Frankenjurze ma nie padać. Decyzja zapadła przez 15 minut. Po 1100 km drogi nawet nie mieliśmy ochoty pójść pod skały, żeby zobaczyć formacje i drogi. Totalne zniechęcenie! Po zwinięciu ścierwa, które kiedyś było namiotem i ogólnym przepakowaniu, ruszyliśmy w drogę powrotną, za cel obierając frankoński Pottenstein.
Nigdy przedtem nie byłem na Franken. Zawsze kojarzyła mi się z szarością, deszczem, przeciętnym wspinem zupełnie nieporównywalnym z południowoeuropejskim i towarzystwem niemieckich wspinaczy, którzy nie raz rozczarowali mnie swoim zachowaniem w Arco. Po wakacjach b.r. przekonywany przez Gacę i Tomsona o bezzasadności mojego podejścia do tego rejonu (chłopaki spędzili tam prawie połowę wakacji), postanowiłem, że trzeba przekonać się na „własnym szponie”.
Pierwsze wrażenie było piorunujące! Po kiepskiej nocy (pod gołym niebem przy około +1 st. C), nie wytrzymując już porannego zimna, opuściłem legowisko i udałem się na spacer, aby pobudzić krążenie w moich „oblodzonych” stopach. Po ostrym rozgrzewkowym podejściu, moim oczom ukazał się Marientaler. Dotknąłem skały i poczułem rewelacyjne tarcie. Nareszcie to zrozumiałem: ten wapień „został stworzony” z myślą o wspinaczach! Najbliższy westowy ogródek wspinaczkowy dla łojantów z zachodniej Polski. Z Zielonej Góry w Pottensteinie jesteśmy po ok. pięciu godzinach, na polskiej jurze – po sześciu. Jakości skały nawet nie będę porównywać… Wszystko przemawia za tym, że, oprócz Sokolików, będzie to cel naszych najbliższych wyjazdów. Jura frankońska to kilka tysięcy świetnie przygotowanych dróg – tylko jechać i wkaszać! My zwiedziliśmy zaledwie kilka mini rejonów w okolicy Pottenstein: wspomniany wyżej Marientaler, Barenschlucht, Ringrelwand oraz trochę oddalony Weissenstein.
Listopad nie jest dobrą porą na wyjazdy wspinaczkowe. Dwa lata wcześniej byliśmy pod koniec października w Finale. Pogoda była spoko, nawet kąpaliśmy się w morzu. Gdy wracaliśmy trasą nad Lago di Garda, wszystko wskazywało na to, że pogoda utrzyma się jeszcze co najmniej pół miesiąca. Wtedy się udało, tym razem – wtopa!
W Niemczech już nie padało, a skała była sucha, więc napieraliśmy. Jednak Już po pierwszych przystawkach zrozumieliśmy, że nasze palce tego nie wytrzymają. Zimno! 8 stopni to trochę mało jak na wspinaczkę z liną. Żal nam było tych przewieszeń, więc zaczęliśmy bulderować. Następnego dnia – słońce! Wprawdzie dzień mógł zacząć się nieciekawie, gdyż ok. 9 rano przywitało nas niemieckie „Guten Tag. Sprichst du Deutsch?” wypowiedziane przez sympatycznego brodacza, który wysiadł z biało-zielonego audika. Zeszłego wieczoru świętowaliśmy urodziny Złego, więc obraz naszego „obozowiska” nie wyglądał najciekawiej. Wystarczy zaznaczyć, że chłopaki rozbili namiot na parkingu obok auta, prawie zagazowali się w środku odpalając palnik butli (żeby się trochę ogrzać), Tomson zwichnął kciuk wpadając prawie do strumienia a stolik po „kolacji” przypominał raczej jakąś metę po ostrej libacji. Policjant okazał się wyrozumiały, spisując tylko dane z paszportu Rasty i informując nas, że tutaj nie można biwakować. Naprawdę sympatyczny koleś, we Włoszech po raz kolejny dostalibyśmy 50 eurasków mandatu. Włoska policja jest pod tym względem nieprzejednana.
Wysuszyliśmy namiot i od południa pojechaliśmy na Ringlerwand. Czad! Skała przypomina mi tą z Monte Cucco w Finale. Świetne dziury, przewieszenie, mocne ruchy. Zrobiliśmy tam kilka dróg, m.in. fajnego „Latającego Holendra” VIII- OS i „Deja vu” VIII OS. Szybko zapadający zmierzch nie pozwolił na dłuższy wspin niż do 15:30-16:00. Nagrodą za pracowity dzień była wizyta na basenie w Pottensteinie (nareszcie jakieś ciepłe miejsce i w końcu prysznic).
Ostatniego dnia (znowu zimno!) pojechaliśmy zobaczyć Weissenstein i jeśli zrobiłoby się trochę cieplej, spróbować sieknąć jakieś dróżki. Naprawdę fajny kawałek skały, duża rozpiętość trudności, zarówno połogie płyty jak i syte przewieszenia. Chłopaki zbuntowali się i powiedzieli, że w taki ziąb wspinać się nie zamierzają, więc zostałem sam na polu bitwy… Ciepła bluza i w drogę! Pierwsza puściła, aż się zgrzałem. Ale gdy druga sprowadziła mnie do parteru, miałem już dość. Właściwie wszyscy mieliśmy. Krótka dyskusja i postanowione – wracamy. Opuszczałem jurę frankońską zauroczony z przeświadczeniem, że będzie to rejon, który w przyszłym sezonie odwiedzę nie raz. Dzisiaj już wiem, że będę musiał z tym trochę poczekać… Ale to zupełnie inna historia, którą może kiedyś opowiem.