Grossglockner – relacja Daniela

4 sierpnia około godziny 14 upuściłem łezkę szczęścia na szczycie Grossglocknera.  Odwróciłem się co by chłopcy nie zauważyli, i pomyślałem sobie, że mogę nie zdążyć tych wszystkich innych gór zobaczyć bo już mam 38 lat…, ale co tam. Tu i teraz jest ważne!. Pogoda była idealna. Słoneczko, niebo prawie bez chmur, a widok taki, że tylko tam siedzieć, patrzeć i patrzeć…Czasu zatrzymać się ponoć nie da(najdłużej próbował Jańcio Wodnik-do dzisiaj nie są znane wyniki Jego eksperymentów) więc niestety po kilkunastu minutach rozpoczęliśmy zejście. Do namiotów, bezpiecznie dotarliśmy około 19, tam  gotowanie, jedzenie, picie. Wszystko się pięknie udało.

img_0114

Wyjechaliśmy z Zielonej Góry 2 sierpnia o 22 . Dawid „Ratownik” Kuboń, Paweł Kluj, Robert(który został Bartkiem) Orłowski i ja. W Bolesławcu dołączył do nas Robert Grzegorzek i w takim składzie ruszyliśmy przez Niemcy do Austrii. Na parkingu, przy schronisku Lucknerhaus, byliśmy około 11 następnego dnia(3 sierpnia). Tam szybka przebiórka i do góry. Upał był straszliwy, więc jak tylko przechodziliśmy obok strumienia to natychmiast zdejmowaliśmy plecaki i opłukiwaliśmy się lodowatą wodą.  I tak dodreptaliśmy do schroniska Lucknerhutte(2241 m).  Schronisko jest tak położone, że wychodząc na taras, można podziwiać już Grossglocknera w całej okazałości. Tam trochę odpoczęliśmy ,zjedliśmy, wypiliśmy po piwie(3,50  euro) i poszliśmy dalej. W planie mieliśmy rozbić namioty w okolicach następnego schroniska (Studlhutte – 2802 m) ale po rozmowie z rodakami wracającymi ze szczytu, zrobiliśmy mała korektę i postanowiliśmy rozbić obóz jak najbliżej lodowca Kodnitzkees. W drodze do Studlhutte mieliśmy okazję zobaczyć wspaniałego Koziorożca Alpejskiego. Stał sobie blisko dróżki, nikim się nie przejmował i  jadł trawę. Uprzejmie poprosiliśmy o zdjęcie, „proszę bardzo” – zdawało się, że odpowiedział.  Przy Studlhutte zrobiliśmy dłuższy postój. Wyjęliśmy maszynki i zaczęliśmy gotować obiad. To ostanie miejsce gdzie można za darmo uzupełnić wodę, więc napełniliśmy butelki i po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Obóz rozbiliśmy jakieś 200/300 metrów od lodowca. Mam wrażenie ,że nie  pierwszy raz w tym miejscu stały namioty, bowiem platformy otoczone już były kamieniami z których skorzystaliśmy i my. Do strumienia, płynącego z lodowca mieliśmy jakieś 60 metrów, więc miejscówka naprawdę wspaniała. Znowu trochę pojedliśmy, wypiliśmy herbatę i poszliśmy spać. Dokładnie 23:15 obudziła nas burza. Grzmiało i błyskało przez dobrą godzinę. I kiedy już myśleliśmy ,że się uspokoiło, rozpadało się na dobre. I choć teraz nie chce mi się trochę w to wierzyć to my po prostu zasnęliśmy… Mimo tych błysków i grzmotów spaliśmy jak zabici i zaspaliśmy. Budziki nastawiliśmy na 4 rano a wstaliśmy po 5(4 sierpnia). Szybkie śniadanie, przepakowanie plecaków i w drogę.

img_0089

Przed lodowcem założyliśmy raki, ale nie związaliśmy się co by nie tracić czasu. Lodowiec jest dosyć bezpieczny. Szczeliny były doskonale widoczne a my szliśmy śladami wcześniejszych zespołów. Przed wejściem w ferrate prowadzącą do schroniska Erzherzog – Johhann-Hutte(3454) zdjęliśmy raki, lonże zrobiliśmy z taśmy i karabinka HMS i wdrapaliśmy się dosyć szybko na górę. Nie wchodziliśmy nawet do schroniska, tylko znowu szybkie przebranie, znowu raki i przez pola śnieżne szliśmy aż do żlebu, gdzie tak naprawdę zaczyna się przygoda… Po drodze mijaliśmy zespoły, które wracały ze szczytu.  Przed samym żlebem zatrzymaliśmy się aby przepuścić kilka osób. My zrobiliśmy krok w górę, a stający przed nami 60-letni Pan, krok w dół i …poślizgnął się. Zaczął osuwać się dość stromym piargiem, szybko nabierał prędkości i dopiero po kilku próbach hamowania czekanem, zatrzymał się… Tak naprawdę nie mogliśmy nic zrobić. Mogliśmy tylko patrzeć i modlić się, żeby wyhamował. Pierwszy raz widziałem upadek w górach i zamurowało mnie z tej bezsilności. Inne zespoły też zastygły w bezruchu. Na szczęście nic się nie stało. Trochę poobijany starszy Pan podniósł rękę i krzyknął, że wszystko jest okej, że nic się nie stało. Z dalszej drogi na szczyt jednak zrezygnował, i może dobrze, po co kusić los. Podzieliliśmy się na dwa zespoły(Robert związał się z Robertem zwanym Bartkiem a ja z Dawidem i Pawłem zwanym Pawciem)i zaczęliśmy piąć się do góry… Co kilka metrów wbite są trasery, które stanowią ubezpieczenie grani. Dochodząc do takiego stalowego pręta, przekłada się linę robiąc kółeczko i tym sposobem asekuruje się partnera. Trzeba bardzo uważać na inne zespoły, bowiem bywa tłoczno na tej górze:) My szliśmy sobie dość spokojnie i mało inwazyjnie. Z małego Grossglocknera jest dość strome zejście na przełączkę, potem kilka metrów w pionie(po około ośmiu metrach jest ring) , i prosto na szczy( tak naprawdę po tych 8 metrach na szczyt prowadzi dość łatwa drogą). A tam koniec świata…. Nie ma końca tych gór. Za jednym murem wyrasta następny, a potem jeszcze następny. Jedne szczyty toną w śniegu, a inne straszą strzelistymi turniami. Po prostu cud( w tym miejscu zatrzymam się nad dalszym opisem i tak jak w jednym z poprzednich wpisów stwierdzam,że ktoś kto posiada talent pisarki opisałby to wspaniale a mi po prostu musicie uwierzyć). Na szczycie oprócz nas była jeszcze para Chorwatów, porobiliśmy zdjęcia, podumaliśmy i trzeba było wracać. Dość rozważnie i spokojnie znaleźliśmy się w okolicach żlebu. Stamtąd zjechaliśmy do podnóża żlebu i przez pola śnieżne dotarliśmy do Schroniska E.-J. Hutte. W nagrodę wypiliśmy po piwku(4,80 euro)przeczekaliśmy delikatną burzę i bez pospiechu zeszliśmy przez lodowiec do  namiotów.  Przespaliśmy noc i rano wróciliśmy na parking. Wszystko się pięknie udało.  Chłopcom bardzo dziękuję za ten wyjazd. Ściskam was bardzo mocno i serdecznie! Być z wami w górach to wielka przyjemność:) Do jutra!

Daniel

http://www.goramuzyki.pl

Share: