Kurs turystyki zimowej i wysokogórskiej – relacja subiektywna

Formalnie rzecz biorąc jestem w pełni wyszkolonym turystą zimowym i wysokogórskim. Czas więc zacząć ładować doświadczenie na czterdziestoletni garb by móc cieszyć oko optyką alpejskich panoram…

Takim optymizmem napawa mnie ukończony właśnie (27 lutego do 01 marca) kurs turystyki zimowej i wysokogórskiej (zorganizowany przez zespół BluEmu) w Słowackim Raju (Słowacja).
Na udział w kursie umówiłem się ze znaną Klubowiczom Olą Dzik już około roku wcześniej. Niewiele brakowało, a wściekłe zaziębienie pokrzyżowałoby plany. Intensywne szprycowanie organizmu środkami farmaceutycznymi i traktowanie medycyną ‘babciną’ doprowadziło mnie do stanu ‘jako-takiego’, w którym uznałem moje uczestnictwo za dopuszczalne.

01

W piątkowy poranek (o wyjątkowo nieludzkiej porze tj. ok. czwartej nad ranem) ruszyliśmy z Krakowa w czwórkę: Ola, Wojtek, Piotr i ja. Do bazy noclegowej w Hrabuśicach, na północno-zachodnim krańcu Słowackiego Raju, (na stosunkowo nieznacznej wysokości – 548 m n.p.m) dotarliśmy w na bardzo wczesne śniadanie. Grupa była już skompletowana a program do zrealizowania – bogaty, więc po szybkiej akcji ‘instalacyjnej’ w pokojach przystąpiliśmy do szkolenia.
Ola wraz z Wojtkiem rozpoczęli niebanalną misję przygotowania kolejnych zapaleńców do rozsądnego poruszania się w górach zimą. Instruktaż sprzętowy pierwszy ‘wrzucony został ‘na kokpit’.
Tego poranka przez salę wykładową pełniącą pobocznie rolę kuchni przewinęły się liczne rodzaje podstawowego akcesorium przydatnego ‘tam w górach’. Na podłodze i stole pojawiał się kolejno cały szpej (od raków i czekanów począwszy a na detektorach zwanych piepesami skończywszy). Nabiwszy nasze chłonne głowy wiedzą instruktorzy rozdysponowali sprzęt. Przed wyjściem upewnili się, że każdy z nas potrafi założyć wszystko jak należy (mnie do pionu postawił drobny acz słuszny pstryczek za artystyczny nieład w szpejarkach). I w drogę do Raju…

14
„Manewry’ terenowe realizowaliśmy w okolice Podlesoka. Po wyjściu z parkingu – punktem pierwszym obowiązkowym (bezwarunkowym) było uruchamianie detektorów, dezaktywowanych dopiero po powrocie.
Po podejściu w wyższe partie maltretowaliśmy ścięgna własne na odpowiednio nachylonych stokach poprzez podchodzenie i schodzenie w rakach, z użyciem czekana. Posmakowaliśmy zarówno techniki francuskiej (podejścia i zejścia po zakosach – proszę nie mylić francuskich specjalności znanych z innych dziedzin), jak i przemieszczania się frontalnego (do stoku). Kiedy już dość dostatecznie zmasakrowaliśmy pokrywę śnieżną poruszaniem się we wszystkich możliwych kierunkach, przeszliśmy na kolejny poziom tej gry. Intensywnie wdrażaliśmy umiejętność wyhamowywania obsunięć na stromych stokach. Powszechnie wiadomo, iż paznokcie w tymże działaniu są mało skuteczne, użyliśmy zatem posiadanych w ekwipunku czekanów. A ponieważ nie samym hamowaniem człowiek żyje, dążyliśmy pod czujnym okiem instruktorów do uzyskiwania pozycji sprzyjającej skutecznemu wyhamowaniu (przewidując rozmaite wręcz cyrkowe warianty upadku i obsunięcia – bokiem, z głową w dół, na placach i brzuchu). Intensywna edukacja i zaangażowanie kursantów zostały nagrodzone przerwą na herbatkę, a dla niektórych (niekoniecznie najpilniejszych) – na porcję dodatkowego tlenu (szczęśliwie dla mnie znalazłem kompana do tego ekstremalnego sportu). Ostatni tego dnia punkt programu objął budowanie stanowisk z użyciem czekanów, szabli śnieżnych oraz tzw. Deadmanów (stanowisk z zastosowaniem wszelkich możliwych nadających się do tego przedmiotów), jak i tworzenie tzw. „śnieżnego grzyba do zjazdu. Stanowiska z Deadmanów szczególnie wpłynął na wyobraźnie kursantów (pozwolę sobie pominąć brutalne detale).

02
Nasi instruktorzy intensywnie wykorzystywali także każdy wieczór. Po powrocie, szybkim posiłku i ogarnięciu się, z pełnym zaangażowaniem kontynuowaliśmy edukację. Czas upływał na nauce bądź odświeżeniu umiejętności wiązania węzłów podstawowych. Podczas kolektywnego ‘origami’ na linach wyblinka została szybko przemianowana na ‘wędlinkę’, półwyblinka na ‘pół wędlinki’. Z kuchennej sali wykładowej przy różnego rodzaju płynach (uzupełnianie płynów jest kluczowym działaniem w górach, szczególnie wysokich) wyszliśmy dopiero po opanowaniu ‘wszystkiego przez wszystkich’. Pochwalę się, że z sali wyniosłem odświeżenie tzw. Zajęczych (a może króliczych) uszu i umiejętność wiązania – w ramach ciekawostki – węzła Huntera. Regeneracja poprzez sen stanowiła już zajęcia własne (nie objęte wytycznymi czuwającej nad naszym bezpieczeństwem ‘pezety’). A rano, po obowiązkowej sekwencji pobudka – toaleta -śniadanie (w dowolnej kolejności) – egzamin z życia. Kadra dydaktyczna upewniła się, czy każdy z kursantów utrwalił wiązanie wszystkich podstawowych węzłów (samodzielnie!).

12
Dzień drugi w terenie rozpoczęliśmy od poruszania się w zespołach linowych. Czas niezauważalnie upłynął na nauce wiązania się w zespoły linowe, omawiania zasad poruszania się w takich załogach. Ćwiczyliśmy w marszu zakładanie przelotów, ściąganie, współpracę i komunikację w grupie związanej liną. Nauka objęła również zasady korzystania przez zespół ze stanowisk asekuracyjnych.
Uwolniwszy się z gąsienic linowych skupiliśmy się wokół mini lodospadów. Każdy z nas musiał dołożyć starań, talentu tudzież siły w kończynach górnych by samodzielnie zbudować w lodzie stanowisko, łącznie z utworzeniem i wykorzystaniem tzw. ucha Abałakowa. W dobrym tonie było, by każdy z ‘inżynierów’ na własnej skórze sprawdził wytrzymałość ‘konstrukcji’.

09

05
Duże lodospady w dniu ocieplenia globalnego odmówiły współpracy. Element wspinania szlifowaliśmy w drytoolu. Nie ominęły nas również takie atrakcje jak podchodzenia na przyrządach po linach poręczowych, jak i zjazdy. Niełatwo teraz ocenić, co sprawiło więcej przyjemności – te punkty programu szkoleniowego czy też ciepła herbata dodatkiem tak niepopularnego obecnie ‘dodatkowego tlenu’… Po powrocie do bazy, po posiłkach i bardzo precyzyjnym uzupełnieniu płynów, należało utrzymać jeszcze koncentrację na odpowiednim poziomie. W ramach szkolenia Ola z Wojtkiem zaserwowali nam prezentację dotyczącą biwakowania w górach wysokich.
Ostatni dzień skumulował potencjalne tarapaty, w które wskutek działalności lodowca, mogą wpaść nasi partnerzy lub my. Po śniadaniu doskonaliliśmy (najpierw na bazie a następnie w terenie) sprawne wyciąganie współuczestników wyprawy ze szczelin. Gimnastykowaliśmy się zawzięcie w wydostawaniu partnerów metodą z luźnym krążkiem (tzw. metodą U) oraz poprzez system Flaschenzug. Urozmaicając ostatni dzień kursu kadra dydaktyczna przepędziła zespoły po terenie z zastosowaniem asekuracji ‘z ciała’, z użyciem czekana oraz z asekuracją górną. Wisienką na kursanckim torcie była możliwość podejścia na linie poręczowej za pomocą pętli Prusika (ze zbudowaniem pętli nożnej) i opuszczenie się z użyciem tychże pętli.

15
Drętwusem i łachudrą byłby ten, kto nie wspomniałby o ludziach współdzielących trudy kursu – świetnych ludziach, którzy w ten weekend porzucili nizinne uciechy by jako kursanci, koty, świeżaki tarzać się jak dzieci w śniegi i taplać w błocie…
Świadomi niebezpieczeństw, ale i przyjemności płynącej z przebywania w górach, jesteśmy już więc gotowi w pewnym stopniu zminimalizować ryzyko skrzywdzenia siebie samych i partnerów. Napięcie wynikające z obaw przed ‘awarią’ łatwiej nam zamienić w dziką wyprawową rozkosz bez brawury i pustego kozaczenia. Czy nauka zamiast w góry nie pójdzie w las? Okaże się….

 

Piotr Wolanin

Share: