KWZG i ZKJ Przylep na nartach (22-24.01.10r.) – Dawid W.

Klubowy wyjazd narciarski… tak, jesienne plany udało się wdrożyć w życie. Początki bywają trudne, wobec tego na początek zmieniona została lokalizacja naszej noclegowni z campu u Jacka Kudłatego w Trzcińsku na schron niejakiego Rumcajsa w Szklarskiej Porębie – oficjalnym argumentem był – zysk kilometrów i czasu w dotarciu na stoki w Czechach, jak również podobne warunki bytowe i finansowe. Jakże karkołomna była to decyzja, przekonał się pewnie każdy z nas, choć moja pewność nie jest w 100 % potwierdzona.

Wystartowaliśmy z miasta ok. 18.30 w sile 3 aut, bez szaleństw, aby do Bolesławca na kawkę. Tam już czekali na nas z utęsknieniem Bartek z Magdą, którzy po zjedzeniu 7 pizz i 15 kawach z wielką radością powitali nas na miejscu zwanym – niewiedzieć czemu – „Cafe Klop”. Dwa kwadranse wystarczyły by ruszyć w dalszą drogę, Daro poprowadził nasz konwój skrótem przez opustoszałe mieścinki prowadząc swojego vana niczym Sebastian Loeb, mając za nic śnieg i lód na drodze – w większości jednokierunkowej, Magda z Bartkiem jak zwykle podążyli swoją wersją drogi, toteż nie było im dane pokonać darkowy OS w dobrym stylu (nieunikniona kara spotkała ich w Szklarskiej).

Dojazd do Rumcajsowej budy ułatwił nam niezwykle spokojny i stonowany głos Tomka Jacykowa , który zamienił się z moją Marzeną w navi i pełnił funkcję przewodnika w gąszczu uliczek Szklarskiej Poręby. Jak wspomniałem za brak postawy solidarności Magda z Bartkiem zostali ukarani, zakopując się 500m przed metą – mignęliśmy im przed nosem i pognaliśmy w górę – w obawie przed zakopaniem się oczywiście. Po dotarciu na miejsce i wypaku, z pewnym niepokojem wypatrywałem auta Bartka i Magdy, czy wykaraskali się z kłopotów, czy nie pomylili drogi, w końcu to prezio naszego klubu. No nic, „trza być twardym a nie miętkim” pomyślałem i udałem się jako ostatni do naszego „hotelu”. W środku oczekiwali nas już Basia z mężem Arkiem i Izą, Justyna, oraz Lechu z ekipą (nie mylić z prezydentem 🙂 ).

Późna pora nie zniechęciła nas do wspólnego spędzenia czasu, toteż rozmowy toczyły się do 2-3 w nocy, nie zabrakło śpiewów z gitarą i humoresek rzucanych w drodze rewanżu za pieśni. Nie będę odosobniony w stwierdzeniu, że głównym „mówczym” był jednak Maciek, zaczynając od opowiastki o łosiach a kończąc na bronieniu tezy; jakoby żywność GMO nie była taka zła. Dyskusja była gorąca jak kaloryfery i byłem niepocieszony tym, że nie zabrałem krótkich spodenek, ale rozpinane spodnie na całej długości nogawek ów fakt rozgrzanej atmosfery pozwoliły mi przetrwać, nie wiem jak bardzo zostały naruszone wtedy kanony estetyczne innych, ale do dziś nie dostałem żadnych ostrzeżeń ustnych z pisemnymi włącznie. Aha, w między czasie dotarli na miejsce Bartek i Magda, cali i zdrowi. Pewne fluktuacje miejsc noclegowych spowodowały, iż Bartek z Magdą wylądowali w jednym łóżku, – co nie dziwi, – ale że to łóżeczko jednoosobowe – fakt przedziwny i niewytłumaczalny. Winnych nie znaleziono, ale i nie szukano. Jako że nasza poniekąd pechowa para musiała wstać wcześnie; mając w planach wspin mixtowy gdzieś w kotle w okolicach Łabskiego Szczytu – jeśli dobrze pamiętam, toteż staraliśmy się być w miarę cicho kładąc się późno spać. Rankiem zbudził mnie lekki ziąb i szelesty pakującej się wspomnianej dwójki. Skądś tu wiało chłodem a nawet zimnem, myślałem, że to od mojej żony, ale nie, ale jednak nie, gdzieś w naszym mały pokoiku mróz z dworu przedostawał się do wewnątrz. Po bio-śniadanku odkryłem tajemnicę, otóż winę za wychłodzenie naszej kwatery ponosiła pewna szczelina w okolicach okna i kaloryfera, przez którą można było obserwować (okiem nie uzbrojonym) śnieg i fragment okolicy. W obliczu tego faktu, z racji pozbycia się przez ostatnie 2 miesiące całkowicie tkanki tłuszczowej (prawdopodobnie wskutek wegetariańskiej diety) i nie posiadania śpiwora o termice dostosowanej do aktualnych warunków byłem delikatnie mówiąc zły na tutejsze wygody, nie wspomnę o warunkach sanitarnych tudzież możliwościach tutejszej „kuchni”. To tyle tytułem pierwszego marudzenia, na resztę przyjdzie pora.

Pierwszego dnia za cel szusów wybraliśmy rejon Vrchlabi i ski areał Herlikvice (Zaly 1019m), wybór okazał się trafny, gdyż aut z Polski było jak na lekarstwo a i pojeździć było gdzie. Basia z mężem, Kuba i Justyna uderzyli na biegówki w Jakuszycach, a Ewa i Iza zabrała się z Darkiem ćwiczyć zjazdy. Podczas szusów dobry humor opuścił mnie dwukrotnie, raz gdy tuż po wjeździe na górę nie mogłem znaleźć kluczyków od auta (mimo czarnych myśli grałem dobrą miną proponując żonie – chcesz pomadkę do ust ?), a drugi raz -sam na siebie jestem do teraz zły – jak podjąłem żałosne próby wytłumaczenia Izie, o co chodzi w przenoszeniu ciężaru ciała z narty na nartę obciążając dynamicznie odpowiednie krawędzie desek oraz przetłumaczenia, że lodu na dole nie należy się zbytnio obawiać. Cóż, chyba nie jestem dobrym nauczycielem, wybacz Iza, moja żona z prawie matczyną miłością pokazała co mogła zanim ja wkroczyłem a w zasadzie wjechałem do akcji – chwała jej, nie mi.

Abstrahując od problemów natury edukacyjnej postawiłem na testowanie moich nowych nart, które nabyłem drogą kupna. Salomon Teneighty, kultowy model narty do freestyle’u, w sam raz do snow parku i poza trasy, a to już krótka droga do sprowadzenia na siebie kłopotów ku uciesze reszty. Pozostaje pytanie, czy moja polisa wykupiona na okoliczność wyjazdu opiewa na wypadki tego typu? Otóż odpowiedz brzmi: NIE. To pohamowało moje zapędy na skoki i inne triki, a i forma pewnie nie sprzyjała, nie wspominając o psyche, której kiedyś miałem jakby więcej (ale psia krew, narty wtedy miewałem kiepskie). Nic to, jazda tyłem, na jednej narcie, obroty i niskie pułapowo skoki były wykonalne i sprawiały frajdę. Jak na otwarcie sezonu super. Sylwia odziedziczyła moje Phantomy od Elana (to takie BMW z serii 8, stare ale szybkie i precyzyjne) i cięła w nich śnieg jak chciała – taką miałem nadzieję, ale okazało się że niewiasta wozi się w nich po stoku jak dresy w golfie w kółko po mieście !!! Któż doceni stare cacka, przecież to Elan wymyślił taliowane narty i zapoczątkował erę carvingu. Dobra, kończę już dywagacje sprzętowe, które nikogo nie interesują.

Pogoda była wymarzona, alpejski błękit nieba, mały wiaterek i śniegu w miarę. Hot-dogi po 3,2, żyć nie umierać. Na stoku spotkaliśmy resztę przybyłej ekipy, Maćka i jego dwie urocze koleżanki, oraz drugiego Maćka tarzającego się od czasu do czasu. Nie wspomniałem o trzecim Maćku z ekipy Lecha, ale gdzieś tu byli na pewno. David (klubowy ratownik) gdzieś przepadł, ale byliśmy spokojni o jego los. Daria jak to ona, także woziła się z wielką dozą spokoju i niczym niezmąconym luzem. Darek wraz z żoną śmigali gdzieś w okolicy, a że śmigają dobrze to trudno było ich namierzyć.  Do godziny 16.00 rzetelnie robiliśmy kilometry, by nieco zmęczeni ale szczęśliwi udać się w kierunku parkingu, a potem gdzieś na obiadek.

Po drodze wstąpiliśmy do lokalnego browaru w wiadomym celu (piwo Krkonošský Medvěd). Obiadek zjedliśmy w pewnej małej knajpce, gdzie ku ukrywanej radości obsługi byliśmy jedynymi gośćmi. Jak to bywa w takich miejscach, otępiał nas wszechogarniający dym, nie dający się zidentyfikować jako żaden rodzaj tytoniu, chyba że ktoś tu raczył się jakimś strasznie kiepskim ziołem 🙂 . Nic to, ciąg dalszy to próba wytłumaczenia kelnerowi, że ta oto pani (ja to mam szczęcie) – moja żona – nie chce zimnego piwa, chce grzane, tak jak podają grzane wino. Czech z ręką na sercu zapewniał, że mają tylko zimne piwo i nie rozumie jak można podać ciepłe (nie był u nas czy co?), biedny nie wiedział pewnie o istnieniu takiego wiktuału jakim jest grzaniec. Ostatecznie Sylwia dostała piwo o temperaturze pokojowej w ciepłej szklance i co ciekawe po lepszej (czytaj wyższej) cenie niż zwykłe z beczki, co kraj to obyczaj. Po złożeniu zamówienia doczekaliśmy się w końcu jedzonka, ale znów (ja to mam szczęście) Sylwii nie spodobał się rodzaj knedli, które zamówiła wraz z gulaszem – wobec powyższego oddałem jej swoje zjadając jej. Od tamtej pory przestałem liczyć moje zmarszczki mimiczne i siwe włosy.

Po zaspokojeniu poniekąd głodu zapakowaliśmy się do aut i ruszyliśmy w drogę powrotną do naszego „hotelu”. Na miejscu zastaliśmy nowych gości, którzy okazali się ludźmi urodzonymi za Bugiem i dla zmyłki poruszali się luksusowymi (BMW X5 oraz Saab95 SportKombi) pojazdami na niemieckich rejestracjach (a może to kolejna zmyłka), podejrzana sytuacja. Do kolacji usiedliśmy zaopatrzeni w odpowiednie rekwizyty (produkty spożywcze, instrumenty, aparaty fotograficzne, ręczniki oraz żele do kąpieli) zupełnie nie przejmując się sąsiadami z kraju byłych republik. Ktoś zapyta pewnie, po co u licha komu ręczniki oraz żele do kąpieli przy kolacji, otóż śpieszę z wyjaśnieniem – podczas kolacji współistniała kolejka do tutejszej „kabiny kąpielowej” wraz z forpocztą, której zadaniem było podnoszenie alarmu z racji pojawienia się ciepłej wody i pilnowania ładu i porządku w ogonku do prysznica. Daro częstował wszystkich własnej roboty nalewką oraz ciekawym specjałem przywiezionym z Chin. Było to suszone mięso w ostrych przyprawach na patyczku a’la szaszłyk, mięsko wydawało nam się na pochodzące od kozy, ale nie mieliśmy pewności, bo cóż może znaczyć wątpliwa artystycznie ikonka biednej kózki w połączeniu logograficznym pismem chińskim? Ale dało się zjeść i nikt chyba nie chorował (znaczy ja potem chorowałem, ale myślę, że to nie to było przyczyną). W między czasie znowu zaczęliśmy się martwić o losy Magdy i Bartka, ich telefony nie odpowiadały a było już późno i ciemno od kilku godzin. Koniec końców, Daria nawiązała werbalny kontakt telefoniczny i odetchnęliśmy wszyscy w ulgą. Około 20-21 zjawili się nasi zimowi wspinacze, co nie co zmarznięci i poniekąd głodni. Połowę wieczoru Magda przekonywała resztę ekipy, że wygląd jej nowych ust nie jest zasługą Botoxu i efektem fascynacji Angeliny Jolie-Pitt, lecz wynikiem działania wody, która to w formie kawałka lodu uczyniła tak miłą dla oka zmianę. Nie śmiem podważać tego oczywistego faktu, bo wiem  – gdzie drwa rąbią tam wióry lecą.

Tego wieczoru było równie sympatycznie, choć dla mnie nieco krócej, chciałem się po prostu nieco wyspać.

Następnego ranka, pojechaliśmy do Rokytnic nad Jizerou na Horni Domky (Lysa hora 1344m). Oj, naszych była cała masa a i warunki pogarszały się, toteż zamieniłem się z Maćkiem na narty sprawdzając, co mogą krótsze o 10 cm Firebird’y Blizzard’a. Otóż można w nich kręcić śmigi jak dziewczyny w lambadzie (wszyscy wiedzą czym kręcą tancerki w tym clipie), nie wiem czemu Maciek pocina na nich w dół jak Bode Miller, że go dogonić nie można. Z pewnych źródeł wiem, że owo pocinanie tego dnia spowodowało u Maćka brzemienny w skutkach upadek, którego skutki odczuwa po dziś dzień (oczywiście w relacjach bezpośrednich Maciek będzie utrzymywał wersję, że nagle zajechała mu drogę siatka bezpieczeństwa i to ona ponosi całkowitą winę za incydent – lecz nie dajmy się zwieść szczerym oczom wspomnianego delikwenta). Pod koniec mojego – krótkiego tego dnia – pobytu na nartach, spotkałem Kubę, który dzielnie radził sobie z jazdą i przeciwnościami. Dobiegała godzina 14 i musiałem wraz z żoną opuścić gościnną krainę czeską, by wyruszyć na spotkanie z naszą córeczką, którą w perfidny i samolubny sposób porzuciliśmy u dziadków :). Dlatego też nie jestem w stanie rzetelnie zrelacjonować naszego klubowego wyjazdu narciarskiego. Żywię jednak nadzieję,  że i inni uczestnicy tej mini-wyprawy napiszą o tym parę słów. Serdecznie wszystkich pozdrawiam i dziękuję. Do miłego zobaczenia.

Dawid