Dawid – Obóz w Höllental, – czyli kolacja U Behera

                        Wypad do doliny Höllental w tamtejsze wapienie od dawna mnie korcił, a jak nadarzyła się okazja to jej nie przepuściłem. Zabookowałem miejsce w biznes klasie Jacka i byłem spokojny przynajmniej o ten aspekt. Aspekt permanentnego braku mocy nie wspominając o brakach techniki nie jest godzien napomnienia. Do biznes klasy załapali się również prezio-Kuba i Magda, a Jacek jako drugiego pilota mianował Martę. Dzień wyjazdu to jak zwykle obłęd, w pracy wariactwo, w domu cyrk, stres jak jazda na szalonym koniu ku płonącej stajni. Wyjazd o 17.15, więc pakowanie zacząłem o zapobiegawczo 16.45 uprzednio nabywszy drogą kupna obiad i nie nabywszy drogą wymiany waluty Republiki Czeskiej. Jest cool, jest git powtarzam czekając na Jacka objuczony jak wielbłąd w Kairze na targu.

Pogoda jak drut, u nas. Ale prognozy na wspin w krainie miłośników walca nie są optymistyczne, toteż padła propozycja by rozgrzać się nad Wełtawą w czeskim rejoniku Roviste – który to został wcześniej rozpoznany przez Dara i Marka na wypadzie w maju br. Delikatnie licząc, to przed nami ok. 350 km na miejscówkę w czechach, gdzie spotkamy samą Helenę Vondráčkovą i Karela Gotta. Droga mijała nam wesoło, co jakiś czas zatrzymując się w celu uzupełnienia zapasów złotego płynu, jak również pozbycia się go. Mega pompa złapała nas w Zgorzelcu/Görlitz, toteż nieco się pogubiliśmy, bo w aucie chwilowo przestał działać tryb u-boot. Dzięki układowi z Schengen pokonywaliśmy bez przeszkód kilometry drogi, by w pewnej niemieckiej prowincjonalnej mieścince na stacji paliw przypomnieć sobie czasy DDR. Otóż po krótkich negocjacjach otrzymaliśmy kluczyk do toalety wyposażony w osobliwy breloczek, a w zasadzie to brelok, breloczysko nawet, ba jak nazwać litrowy kanisterek po jakimś płynie eksploatacyjnym z przytroczonym do niego kluczykiem za pomocą łańcucha? Jakież to szczęście mieliśmy, że ów pojemniczek był pusty, co by było gdyby nasze auto miało blachy z Rumunii czy innej Albanii? Nie wiem, ale być może podróżni ze wspomnianych krain otrzymują kluczyk do toalety przypięty do 200l beki po oleju – którą lepiej chyba toczyć niż nieść. Nic to, nas, Polaków nic nie zdziwi i ponarzekać można.

p6230005

Jedziemy. Jest wesoło, Magda opróżnia trzeci czteropak, ja kończę 1,5l wodę, reszta nie wiem. Jedziemy. Czechy. Jedziemy, Magdzie skończyło się piwo. Stajemy. Nabywamy. Wsiadamy. Jedziemy. Jest wesoło. Magda wylewa piwo, jedno na siebie, drugie na podłogę. Jedziemy. Magdzie skończyło się piwo. Następny postój – camp w Roviste, tam też jest piwo. Dojeżdżamy około 22. Szukamy Dara, Maćka, Ewy i Tomka, Magda szuka piwa. Są, Daro wyszedł nam naprzeciw, jest piwo, lecz nie wyszło Magdzie naprzeciw. Namiociki rozbite, kolacja się grzeje, ciepło i sucho, latają świetliki, bezchmurne gwiaździste niebo. Żyć nie umierać. Maciek rozlokował się na znalezionym łóżku, w zasadzie na samej ramie, a ściślej na ramie wraz żebrowanym dnem, a chcąc być wiarygodnym i dokładnym, to na ramie łóżka wraz z żebrowanym dnem i nogami tegoż właśnie łóżka – wszystko z drewna, co potwierdzi reszta ekipy ze specem od drewna Jackiem włącznie. Camp świeci nie tylko robaczkami świętojańskimi, ale także pustkami. Nieopodal nas nocuje w przyczepie pani, która jak się okazuje pełni wysoką funkcję w managmencie of sanitary of tutejszy camp i ponoć nie lubi nocnych hałasów – i to pewnie jest przyczyna, że wspomniana osoba nie wywiązuje się należycie z obowiązków i funkcji jaką pełni. Toalety otwieram i zamykam kopniakiem, czego nie można uczynić z drzwiami do natrysku – są zbyt elastyczne. Wartym wspomnienia jest fakt bytowania w „łazience” ciekawych przedstawicieli owadziej fauny – jakieś wije-stonogi oraz monstrualne pająki, oj płeć przeciwna była by krzycząca.

p6240006

Rankiem po szybkim śniadanku postanawiamy udać się na Marzenkę, urokliwą miejscówkę, do której dojazd się nieco komplikuje. Daro prowadzi – jak zwykle jedzie jak szalony pepik po swojej wiosce, czego wynikiem jest zagotowanie się hamulców przedniej osi w Jackowym bolidzie – bo tarcze nie wentylowane – a jak się potem okazuje to wentylowane – tak na marginesie. Prawie jesteśmy, jeszcze tylko kilkaset metrów jazdy na wstecznym i klasyczne podpalenie sprzęgła i już wypak. Chwilkę kluczymy po krzaczorach i docieramy poprzez tereny tamtejszych daczy do właściwego rejoniku. Skała wygląda fajnie, na pierwszy rzut oka wydaje się ostra i trzeba się nieco wpatrzyć by odnaleźć drogi. Rzeczka (chyba Wełtawa) leniwie toczy swoje wody, żar się z nieba leje, nasza grupa się rozpierzchła w poszukiwaniu linii dla siebie. Ale wilgotność, prawie tropiki i wszędzie dojrzałe poziomki, które bez opamiętania wcinam – nie jedz, pewnie obsikane napomina Maciek, na próżno.

p6240018

Wbijamy się w jakąś drogę, która według topo ma 5 czy 6 wyciągów. Robimy ją na 4, kostki siadają niemrawo i nieco rzadko. Maciek prowadzi a ja focę i uważnie asekuruję, z podkreśleniem na focę, bo Maciek nie zawraca sobie gitary zbyt częstym osadzaniem punktów – łatwy teren i leci w górę bez szemrania. Dróżka zrobiona, szybko łatwo i przyjemnie, i jak się potem okaże, nasz zespół zrobił tego dnia najlepszy wynik. Darek wraz z Tomkiem zrobili drogę po naszej lewej, Kuba, Ewa i Magda także mieli super widokowe stanowisko, a Jacek z Martą wypatrzyli po prawej jakąś lekko przewieszoną obitą dróżkę i mierzyli się z nią dzielnie. Zespół drugi (Daro i Tom) i trzeci (Kuba, Magda i Ewa) pokończyli swoje i dotarli pod początek drogi, którą właśnie my (Maciek i ja) ukończywszy zjeżdżaliśmy. Byliśmy na przedostatnim stanowisku, gdy na starcie naszej drogi coś się rypnęło a potem zakotłowało i znowu walnęło. Ktoś skądś poleciał, tylko kto? Krzyczymy czy wszystko w porządku – Tak w porządku! – odpowiada Ewa, – Na pewno? – znów wołamy – Tak – pada odpowiedź, i już moja kobieca intuicja kręci mi jakiś dramatyczny scenariusz, – Potrzebujecie apteczki? – wołam, – Nie , jest ok.! – odpowiada Ewa. Przygotowujemy z Maćkiem linę do ostatniego zjazdu, gdy z dołu słychać – Dawid, a gdzie masz tą apteczkę? Oho, patrzymy po sobie, nie jest fajnie. Odpowiadam krzykiem – W klapie plecaka, taki szaro-pomarańczowy, leży na półce po lewej w krzakach jeżyn! – cisza. Psia krew, mogą nie znaleźć, bo przed startem w drogę ukryliśmy z Maćkiem nasz dobytek przed nie wiadomo kim okładając plecaki gałązkami modrzewia jednocześnie wznosząc się na szczyty kamuflażu. Docieramy w końcu na dół, próbujemy ustalić, co się stało i czyim udziałem. Spotykamy tylko Martę i Jacka, chwilę później przychodzi zmęczony Tomek – Co się stało? – pytamy. Magda poleciała z pod pierwszej wpinki, która jest na wysokości ok. 3 metrów od startu-półki (która to półka-start jest też ze 3 metry od ścieżki na brzegu rzeki), poleciała pociągając za sobą Kubę. Nie fajnie. Efekt: skręcony staw skokowy prawy, rany cięte nóg, wyszczerbiony zgryz a otarć i obić ilość niepoliczalna. Konkluzja: Magda na barana i jedziemy na SOR w najbliższej okolicy. Tomek, Daro i Kuba wraz z Ewą transportują poszkodowaną do auta i udają się po pomoc. Tomek wraca pod skałę, krótka narada i wracamy do Roviste powspinać się jeszcze do wieczora bo tu, choć klimatycznie to powietrze jakieś takie ciężkie a incydent Magdy nieco nas wytrącił z dobrego humoru.

p6240038

Wracamy na camp i udajemy się w pobliski rejonik, trochę zwiedzania i trafiamy na miejsce. Skała tu ma inny charakter, ni to granit ni to nie granit, jakieś obłe chwyty, które na pierwszy rzut oka wydawały się być klamami. Trzeba się przyzwyczaić i nauczyć. I te nazwy dróg, jakieś rzymsko-egipskie, wyceny 5’tki 6’tki 7’mki. Niektóre piątki są oszukańczo-patenciarskie, wyglądają na 4’kowe a pierwsze ruchy czujne i zdradliwe, i jak to mówi Tomek – Grzmocić je – bo inaczej się nie dają. Ja widząc to grzmocenie, nie przystawiam się do pewnego 5’go kancika, opadłem z sił czochrając jakieś 7’kowe parchy, na które jak zwykle podkusił mnie Maciek. Tomek na wspomnianym kanciku się nie daje, a ja kręcę z tego krótki materiał filmowy, gdzie wraz z Maćkiem skaczą jak dwa krasnoludki. Do wieczora urabiamy po parę dróżek, ja jakby mniej. Jacek z Martą gdzieś się zapodziali, tylko czasami słychać ich głosy, więc są niedaleko. Wieczór, wracamy. Po drodze uderzam się fatalnie w prawe kolano o gruby pręt wbity na murku oporowym, dobrze że powyżej rzepki i mogę jakoś chodzić. Wkraczamy do obozu i są nasi, pytamy Magdę o zdrowie, źle, nie może chodzić, kuśtykanie z kijkami trekingowymi jest wyczerpujące, prawdziwi herosi(Kuba, Tomek, Jaco i Daro) noszą ją do toalety i po piwo, ja się do nich nie zaliczam – pewnie mam z tego powodu minusa do samej Pragi, ale cóż nikt nie jest doskonały. Kolacyjka, piwko i lulu. Rano trzeba wstać i „robić robote” jak mawia Maciek. Idziemy znów w pobliski rejonik, spotykamy tam ludzi z wrocka, troszkę deszczyk nas straszy, ale koło południa się wypogadza i robi się nawet warun. Skałę już czujemy coraz lepiej, ja jakby mniej. Jacek z Martą jak zwykle gdzieś się zapodziali. Ewa z Kubą łoją jakieś straszne kominy i przeciski, Daro z Maćkiem atakują ściany El Krakonos’a, a Tomek prowadzi sympatyczne linie wciągając mnie do zespołu. Pogoda i miejscówka są ok., szczególnie na końcowych stanowiskach widok jest malowniczy. Na koniec dnia robimy z Tomkiem Babylon, świetne zacięcie i pełna radość ze wspinania. Tego dnia wyruszamy do wapiennego rejonu w Austrii, toteż trzeba się w porę ogarnąć by o 17 wyjechać. Jeszcze tylko porcja kiełby z hranolkami i zimne piwko, schower i można jechać. Nie zapominając o rozliczeniach zasiadamy w pojazdach i dzida auf süd. Po drodze zaopatrujemy się we wlepkę na autobahny, nabywamy drogą kupna złocisty napój i rozdzielamy się z ekipą spod znaku gwiazdy ze Stuttgartu. Tuż przed metą przedzieramy się przez gęstą jak mleko mgłę – Jaco prowadzi jak szatan, a Madzia blada jak magnezja ma ewidentne symptomy wysokościówki. Zatrzymujemy się by odetchnęła. Ok. 21 z minutami jesteśmy na miejscu, z trudem łapiemy się na wolne miejsce parkingowe – a ja zauważam jak nieoptymalnie parkują nasi rodacy, ech. Ledwie wychodzimy z autka, a tu atakuje nas Darek SZ., który widząc nasze zielonogórskie tablice od razu przechodzi do tematu – Jest z wami może Zły? Oho, czyżby poczciwy Mareczek był winny jakieś $ Darkowi czy może wpakował go w inne kłopoty? Tego się nie dowiadujemy, ale jest cool, jest git.

p6260095

Sporo Węgrów i Czechów. Polaków też nie brakuje. Odnajdujemy lokację na namioty, usuwamy kamyczki spod podłogi, zbieramy kamole na odciągi, rozbijam Madzi namiot, bo biedna sama nie da rady a i umęczona nieco jest. W międzyczasie dociera merc z resztą ekipy, parkując w ostatnim wolnym miejscu – jak się później okazało, miejsce miało swoją tajemnicę skrytą w ziemi… W końcu udajemy się na odpoczynek po nieco forsownym dniu. Sąsiadujący Węgrzy nie pozwalają szybko zasnąć – język jak język, ale czemu o 3 dB za głośno. Ranek, ci sami Węgrzy konwersują z przejęciem – pewnie nad porannym menu, wstaję, idę umyć zęby i rozcieńczyć klej na powiekach. Po drodze obserwuję pewną osobliwość, otóż wspomniani wcześniej entuzjaści lecsó gotują na śniadanie zupę mleczną, ale ludzie mają campingową maszynkę o średnicy 30 cm i 5 (pięcio) litrowy gar, obok leży kilka kartonów po mleku, masakra. My jemy, gotujemy, gwarzymy nieśpiesznie przy porannej kawce a ci gotują i gotują, masakra.

p6260093

Dobra, najedzeni, spakowani, podzieleni na team’y wyruszamy, ale ale, cosik nie chce puścić auta z parkingu. Wysiadka, patrzymy pod spód, jakaś gałąź, korzeń czy inne licho chce się wbić w chłodnicę i oderwać zderzak. Do przodu, do tyłu, nic, dupa. Jacek przynosi szpadel, kopiemy, podkopujemy, ścinamy, uderzamy, co za szajs. Zmasowanym próbom uwolnienia auta przygląda się coraz więcej osób, a tu nahle podchodzi jakiś uczony czech i proponuje nam inne ciekawe rozwiązanie. Jasne, eureka, po kamieniu pod każde z przednich kół i jesteśmy uratowani. Któż by pomyślał, czech, a my jak ten Pat i Mat (z bajki Sąsiedzi) odkopujemy autko. Ważne że jedziemy, nie ważne że 750 metrów od campu ale za to ciemnym mietkiem, kozaki 🙂 . Jesteśmy, szpeimy się, idziemy pod skały. Maciek od samego wyjścia z obozu cały czas truje mi o moim plecaku, po kij taki wielki?, co ty tam masz? E tam, mam wszystko co się może przydać, prowiant, picie, apteczkę, kask, szpej, czołówkę, kurtę przeciwdeszczową, aparat fotograficzny, nawilżane chusteczki, zapasową apteczkę, zapasową latarkę i parę inny drobiazgów mogących w skrajnych przypadkach uratować nasze chude tyłki. Idziemy, idziemy, Maciek pewnie w myślach szydzi z mojego balastu jednocześnie zadowolony ze swojej wagi i objętości targanego sprzętu. W połowie podejścia, będąc nieco zadyszany, dosięga go ręka sprawiedliwości, wytrącając go z samo zachwytu i przemyślanego doboru własnego szpeju zdaje sobie sprawę – Lina, kuźwa kto ma linę? Dawid masz? – Skąd – odpowiadam – ty miałeś zabrać – K…..a M….ć! Tak oto radosny nastrój Maćka poszedł się czesać. Wszyscy poszli, ja czekam na mojego kompana, dociera ze sznurkiem i ruszamy dalej. Docieramy do ściany, przedzierając się przez rumosz skalny szukamy startówek do wcześniej wybranych dróg. Kuba z Ewą przepadli wraz z przewodnikiem, oj, oj, nu nu.

p6260107

W końcu odnajdują się nasze drogi, ostatnie fotki zespołów przed wyjściem i wbijamy się. Maciek wybiera kilku wyciągowe 7’ki, idę wobec tego jako drugi zbierając po drodze żelastwo. Im wyżej tym mi ciężej, psia krew, przecież plecak nie waży 20 kg, maks 5-7, ale jest duży i krępuje ruchy. Na ostatnim wyciągu jestem tak wyprany, że wieszam zabrany szpej na pasie piersiowym i drogę pokonuję na samych łapach wykorzystując tasiemki ekspresów. Straszne czochranie, zapominam o robieniu zdjęć. Czuję się jak szerpa ze 100 kilową beką na 5000 m.n.p.m., zaraz dostanę zawału. Docieram w końcu do Maćka i wychodzę ponad trudności mając w nadziei, że to tu dokonam żywota. Ale nie, ale jednak nie, tętno się uspokaja, puls spada, podchodzi Maciek, żółwik, zrobione. Jesteśmy na szczycie pierwsi, czekamy na Dara z Tomem, którzy są gdzieś niedaleko. Jacek z Martą też czasami coś tam krzykną. Uff, jak gorąco, fajne widoczki, obserwujemy kozicę pasącą się na stromym piargu siedząc sobie na półce ponad jakąś zerwą. Jak zwykle w takich przypadkach, jądra mam w żołądku, tak właśnie odczuwam brak jakiegokolwiek auta. Nikt nie jest doskonały. W końcu oczekiwany team dociera i udajemy się w drogę zejściową, troszkę klucząc i rozważając różne warianty zejścia ze zjazdami z sosen włącznie. Schodzimy ostrożnie w stromym rumoszu i jesteśmy finalnie u stóp skalnego muru. U góry drogę kończą jacyś lokalsi i rzucają kamieniami, jeden z nich o mało nie trafia we mnie jak idę na rekonesans startu. Deszczyk czasami jakiś kropnie, ale nic to. Przypatrujemy się i już nieco zmęczeni wbijamy się w drogi w zmienionych składach, ja idę z Tomem a Daro z Maćkiem. Spokojnie prowadzę pierwszy wyciąg, resztę drogi prowadzi Tom, bez szemrania i bez błędów dochodzi do stanu końcowego, gdzie odnalazłszy puszkę składamy swoje autografy.

p6260125

Daro zaś i Maciek trafili nieco gorzej z drogą, której ostatni wyciąg jest wyczerpującą techniczną płytą bez stopni i chwytów, jakoś pocisnęli, jak – tego nie są w stanie powiedzieć. Zjeżdżają na trzy razy 70’tką a i tak na koniec brakuje im ze 3 metry do ziemi. To co, pakujemy się i schodzimy? Po drodze do campu lustrujemy z auta jeszcze inne ciekawe okoliczne skałko-rejoniki. W namiotach porzucamy plecaki i udajemy się na zasłużone piwo do tutejszego landgasthof’u. Zasiadamy więc we czwórkę (Tom, Maciek, Daro i ja) i zamawiamy po pszenicznym weissbier. Uff, niby nic, niby krótkie drogi, mało wyciągów, ale czujemy się wyprani. Pod koniec pierwszej kolejki dociera do nas Magda, której transportu podjął się pewien Węgier w zamian za użyczenie uprzęży – jak się później dowiedzieliśmy. Druga kolejka tego samego – Magdzie nie smakuje to co pijemy – i już zaczynamy być nieco rozluźnieni – ha, więc cena 3 € o czymś świadczy. Zgłodnieliśmy i czas udać się do campu zrobić sobie jedzonko, bo do 21 trzeba wrócić z powrotem by skorzystać z jedynego w okolicy natrysku. Odświeżony postanawiam za namową Tomka skusić się na jeszcze jedno piwko, wkrótce zjawia się Daro, Kuba i Magda. Ja już mam dość, idę spać. W nocy deszcz psuje nam humory, o poranku także siąpi a mgły zasłaniają okoliczne formacje. Po przydługim śniadanku jedziemy do Adlitzgraben, mając nadzieję na suchą skałę (wapień) z racji jej przewieszenia (Zapf-Monster) i wielkości Falkensteinwand.

p6270160

Docieramy, wysiadamy, Madzia lokuje się profesjonalnie na krzesełku z nieodzownym piwkiem i ogarnia całego potwora. Daro z Maćkiem atakują rozpoznawczo drogę za drogą, Marta z Jackiem biorą z nich przykład, Tom z Ewą łoją także, nie wiem jak Kuba, ale ja nie mam dziś napinki i idę obadać pobliską jaskinię, troszkę focę. Rejon wydaje mi się całkiem fajny, jest dobra skała, ambitne sportowe drogi, z pewnością jak jest sucho i słonecznie można tu podziałać parę dni.

Wczesnym popołudniem wyjeżdżamy do Polski. Pod Wiedniem zatrzymujemy się na jedzenie i krótki rest przed drogą. Daro wybiera inny wariant drogi powrotnej niż htc Jacy, krótkie pożegnalne uściski i ruszamy. Przed nami blisko 600 km, jedziemy maksymalnie prostą linią, przez między innymi Pardubice, Kuba ¾ drogi rozgląda się za balonami – tymi na rozgrzane powietrze. Na granicy austriacko-czeskiej urządzamy konkurs, kto spostrzeże największą wartość liczbową, określającą w tym przypadku ilość niewiast dostępnych w danym czasie w pobliskich hmm – domach uciech.

p6270197

Wygrywamy wszyscy wykrzykując jednocześnie OSIEMDZIESIĄT!, 20–30 pań lekkich obyczajów robi wrażenie, ale info : Houte 80 Mädchen ? To nas rzuca na kolana, jedziemy w wesołych nastrojach zastanawiając się czy druga ekipa nie zatrzyma się tu by to sprawdzić – czego się nie dowiadujemy. Jedziemy i jedziemy, czas się zatrzymać, bo organizm się tego czy tamtego domaga. Pusta stacja, niemieckie auto z którego wysypują się Polacy – w tym jedna kulawa, tańczący zorbę, w ten obrazek nikt nam nie uwierzy. Nawet obsługa przygląda się milcząco, a mało to u czechów różnych oszołomów ? Co raz bliżej granicy polskiej Magda z Ewą zaczynają lawinowo słać do siebie inforacyjno-organizujące sms’y, pada pytanie gdzie jesteśmy i gdzie będziemy jeść kolację?  –  coś na be, becho, beha – cice, jakoś tak – odpowiadam zapamiętaną ostatnią mieścinkę. Pisz, bo ja nie wiem – mówi Magda podając mi telefon. Piszę, ale co mam pisać? Pisz gdzie będziemy jedli – bo spotykamy się w Harrachov’ie – mówi Madzia, piszę więc bezmyślnie – u Behera –i wysyłam. Treść tej wiadomości przekazuję na głos, i choć domyślam się, w co zaraz będziemy brnęli, uśmiecham się pod nosem. Machina została uruchomiona, po jednej ze stron głodna, zmęczona i poważna ekipa z merca, po drugiej wesoły autobus żartownisi pod moim skromnym przywództwem. Z każdym sms’em staramy się maksymalnie wyprowadzić w pole naszych pobratymców, którzy ufni jak dzieci niczego nie podejrzewają. Więc knajpa nazywa się U behera, czy tak ? – dopytuje się Ewa, – Tak, tak, na ulicy partyzantów czy partyzanckiej, takie niebiesko-żółte logo – odpowiadamy. Łykają jak młode pelikany, mamy ubaw po pachy. Dochodzą wieści, że nie mogą znaleźć – Zaorali? – ślemy w udawanym rozczarowaniu. Oczami wyobraźni widzimy jak Daro zamienia się w ognisty grzyb, głowy reszty załogi obracają się o 360 stopni w każdym z kierunków, a gdy mijają tabliczkę z informacją o końcu miejscowości Daro zapewne przeistacza się w działa Navarony. My ryczymy ze śmiechu, rechoczemy do łez i bólu brzucha, to cud, że Jacek nie rozbił samochodu. Jesteśmy pewni, że pierwszy napotkany patrol policji wyśle nas na drug-testy albo od razu ubierze w twarzowe białe fartuszki z przydługimi rękawkami. Dawno się tak nie śmiałem, a najlepsze jest jak już człowiek się uspokoi, ale po chwili znów zaczyna się nakręcać i zaraża chichotem innych, sprzężenie zwrotne i reakcja łańcuchowa. Ewa odpisuje, że jadą na Orlen na hotdogi i nara, cześć. Płaczemy ze śmiechu, Jaco nie może prowadzić – zalewa łzami okulary. Do Harrachov’a docieramy kwadrans przed 22, bez trudu odnajdując czynną restaurace, w której spożywamy niezłą późną kolacyjkę zapijając dobrym piwkiem, kucharz i kelner się sprawdzili. Rozmawiamy o naszym wkręcie, mamy nadzieję, że nikt się nie obrazi, lepiej żartować jak chorować. Tak, kolacja U BECHERA to numer wyjazdu, przynajmniej dla naszej ekipy. Po północy jesteśmy w Zielonej Górze. Wyjazd udany, może mniej dla kontuzjowanej Magdy – której wszystkie ważne plany wzięły w łeb. Miejmy jednak nadzieję, że szybko wróci do formy.

Dawid Wasilewski VII.2011

Share: