Sardynia 2005 widziana oczami Darka Machniaka

Adrenalinę poczuliśmy już na lotnisku. Nadając bagaż z jednym cartridg’em gazu patrzyliśmy głęboko i niewinnie w niebieskie oczy obsługi. Udało się! Lekko podekscytowany drobnym szmuglem, szybko zapadłem w kojący sen. Jacek i Marek nie tracili czasu – namiętnie fotografowali Alpy. Kiedyś przecież je zaliczymy.

Lotnisko w Olbii powitało nas letnio. To fantastyczne uczucie po pięciu miesiącach mrozu i pluchy w Polsce. Wsiedliśmy w niebieskiego fiata punto (rent-a-car) i po kilku nieudanych próbach zdobycia przewodnika, napaleni na dotknięcie skały, na czuja, ruszyliśmy do celu pierwszego – rejonu Siniscola. Niestety czuj wysiadł. Po dwugodzinnym miotaniu i szukaniu ogródka spasowaliśmy. Jak się potem okazało – to był błąd. Byliśmy dwadzieścia metrów od wymarzonych obitych dróg. Kilka z nich zrobiliśmy w ostatnim dniu pobytu, zamykając w ten sposób pętlę po wyspie.

Ostatecznie wylądowaliśmy w Cala Gonone. Latem oblegają ją tłumy, stąd wyruszają wycieczki do urokliwych zatoczek wzdłuż wybrzeża. W sklepie wspinaczkowo-nurkowym (obok portu) kupiliśmy wreszcie przewodnik (i gaz, bo przemyciliśmy za mało). Zostało trochę czasu na sprawdzenie płytowych dróg na Budinetto w ostrym wapieniu, z fantastycznym widokiem na miejscowość i zatokę. Ostrożnie sprawdziliśmy teren, usiłując nie skasować palców na dzień dobry.

Drugiego dnia, mijając czarne wulkaniczne skały, przetykane białymi wapiennymi głazami, dotarliśmy brzegiem morza do groty Biddiriscottai. Tam czekał dziurkowany gładki wapień, tak charakterystyczny dla Sardynii. Potężna jaskinia z dziesiątkami dróg i piaskiem plaży na dnie podziałała jak doping. Zaczęliśmy od kilku 6a na pionowej głównej ścianie groty. Wyceny dróg wydają się zaniżone bo szło nam zaskakująco dobrze a żaden z nas nie trenował przesadnie na ścianie. Walczyliśmy cały dzień, motywowani widokiem i spojrzeniami pięknej Francuzki wspinającej się obok. Na koniec przystawiliśmy się do marzenia początkujących wspinaczy – 12m, 6c+ z klamami do łokcia, z odcinkiem w dachu. Krótka i piękna droga o klubowo-proszkowej nazwie Ariel bezlitośnie wytykała nam braki. Kombinowaliśmy na wszelkie sposoby, odpoczywając na bloku po każdej wpince, ale w końcu, chociaż byle jak,  udało się dojść do ringu zjazdowego. Dla przyzwoitości zaliczyliśmy jeszcze ze dwie 6b i mieliśmy dość. Potem wino, zatoczka (przydrożną była niestety) i błogi sen. W nocy było wprawdzie piekielnie zimno ale lokalny wyrób zdał egzamin – rozgrzał dusze i ciała.

Następnego dnia z hasła ,,sport i rekreacja” wybraliśmy to drugie – Marek ogłosił rest. Razem z  Jackiem wyruszyli na przyjemną wycieczkę do najpiękniejsze z zatoczek – Cala Luna. Przyjemność była krótka, zaraz potem zaczęła się droga przez mękę. Ścieżka  kręciła i schodziła co chwilę do morza, by potem wznosić się na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wypompowani, walcząc  momentami z dwójkową drogą, dotarli na bezludne cudne plaże. Ja tymczasem, niczym mors prawdziwy, pławiłem się w morskich odmętach.  Panowie wrócili w średnim nastroju. Źli Sardyńczycy zmusili ich do uiszczenia nieplanowanej zapłaty za przejażdżkę statkiem. (Tę samą drogę przejdą Voy z Gosią objuczeni 50kg bagażu w czasie letniego trekkingu. Droga zakończona traumatycznymi przeżyciami również im zapadnie na długo w pamięci. Voy z pewnością sam Wam chętnie o tym opowie).

W Cala Ganone zostaliśmy jeszcze następne pół dnia testując kilka ścian w Godula Fuili. Zrobiliśmy psychiczne 6b bez nazwy i parę drobnych przystawek. Gdy nawet 6a wydało się trudne postanowiliśmy ruszyć na południe do Ti Mi Ama (Villasimius). To daleko w morze wysunięty malowniczy półwysep. Dotarliśmy wieczorem. Przy resztkach światła minęliśmy kilka tablic zakazujących rozbijania namiotów i rozbiliśmy się nieopodal. Ranek był piękny, a okolica romantyczna – połacie żółtych krzewów, pozostałości kamieniołomu a w pobliżu wąska ścieżka biegnąca na brzeg morza. Nie ulegliśmy jednak poetyckim nastrojom i szybko przystawiliśmy się do płytowych granitowych dróg z mikrokrawędziami. Wymagały dużej psychy ale było warto – widok na zatokę z góry fantastyczny.

Zrobiliśmy wszystko co w naszym zasięgu – od 5c do 6b+. Zachęceni upałem szybko wskoczyliśmy w kąpielówki i zdecydowanie wolniej w morze. Temperatura wody była mocno bałtycka. Polecam gorąco to miejsce. Wspinaczka jest bardzo techniczna, wymagająca wiary w tarcie własnych butów i siłę palców na krawądkach. Granit szorstki a drogi dobrze obite.

Wieczorem przeskoczyliśmy w okolice Cagliari, okna Sardynii na Afrykę. Rano, zamiast prawie afrykańskiego słońca, obudziła nas, waląca w namiot, ulewa. Przed południem, korzystając z chwilowej przerwy w deszczu, uciekliśmy w głąb lądu. Wciąż pamiętaliśmy upał dnia poprzedniego i z niedowierzaniem patrzyliśmy na wielkie krople. Po drodze minęliśmy Isili, podobno jeden z piękniejszych rejonów na wyspie. Niestety tego dnia całkowicie niedostępny. Jedyny samochód jaki spotykaliśmy to SKODA z krakowską rejestracją – NASI są jednak twardzi! Krążyliśmy jeszcze chwilę poszukując przewieszonej ściany z dziurami jak w szwajcarskim serze ale deszcz zwyciężył. Jadąc coraz to bardziej na północ, w poszukiwaniu pogody, jechaliśmy wyżej w góry. Pogoda była, ale zimowa – zamiast deszczu śnieg. W naszym punto zapanowała depresja.

W Tonarze, na jedynym kempingu w okolicy, właściciele nie kryli zdziwienia – goście, w środku zimy?. Za symboliczne 5 EURO od głowy przenocowali nas litościwie we własnym domu. Ogrzewanie nie działało, czuliśmy się więc trochę jak w namiocie, ale i tak polubiliśmy Sardyńczyków. Rano zwiedziliśmy okolicę i wróciliśmy do Isili w poszukiwaniu suchej ściany. Niestety, ze wspinania nici.

Został ostatni dzień wspinu. Przez góry przebiliśmy się z powrotem na północ i odrobiliśmy zaległości w Siniscola, drogę znajdując tym razem bez trudu. Wspinaliśmy się znów w ostrym wapieniu, po kilku długich 25m 6b dobijając ręce na wędce na 6c. Z poczuciem lekkiego niedosytu wyruszyliśmy na Capo Testa. Gdy dotarliśmy był już wieczór i w promieniach zachodzącego słońca oglądamy przedziwne formy wyrzeźbione przez morze w twardej oryginalnej skale. Później, w świetle latarni morskiej i towarzystwie obieżyświatów z Austrii wypiliśmy ostanie wino, które mieliśmy przywieźć do Polski. Zasypialiśmy pod gołym niebem na wrzosowisku, patrząc na migoczące w dali światła Korsyki.

A może tak następnym razem odwiedzić wyspę Napoleona?

P.S. Na Sardynię wróciłem już latem w turystyczno-rodzinnej grupie. Mimo wymówek żony wziąłem komplet sprzętu i zamęczałem innych poszukiwaniem miejsc wspinaczkowych. Odwiedziłem jeszcze kilka dodatkowych rejonów, niektóre naprawdę godne polecenia. Warto dotrzeć na plaże Cala Luna (polecam wynajęcie pontonu lub podróż statkiem) by powalczyć na przewieszonych ścianach w grotach przy plaży lub na Scoglio di Luna i podziwiać z góry fantastyczny widok na całą zatokę. W południowo zachodniej części wyspy w pobliżu Costa Verde (najpiękniejszej moim zdaniem i pustej, nawet latem, plaży na Sardynii) przy miasteczku Villacidre jest wspaniałe miejsce z czerwonymi granitowymi kaloryferami. Śmiało można bić tam rekordy życiowe na dobrze ubezpieczonej ścianie.

Wstąpiłem też do Isili aby zrobić choć jedną drogę. To wspaniała dolina z mnóstwem wapiennych ścianek o bardzo różnorodnym charakterze. Niestety wspinanie latem w tym klimacie było chwilami rzeczywiście ciężkie. Odwiedziłem też naszego właściciela kempingu w Tonara, który znów przyjął nas szalenie serdecznie – byliśmy ponownie prawie jedynymi gośćmi.

Foty z wyjazdu

Share: