Voy – Spiaggia Dell’Arenauta…

-Korespondent z wnętrza groty nadaje! Kolejny dzień zmagania się z rzeczywistością, wszystko co łączyło nas z cywilizacją, pogrzebaliśmy około dziesiątego dnia wyprawy. Jemy, ponieważ trzeba przyjmować pokarmy, pijemy, aby uniknąć odwodnienia, wydalamy, gdyż nie da się tego powstrzymać. Tak… To jest egzamin z naszego człowieczeństwa, teraz sprawdzamy się jako istoty społeczne, odkrywamy, czym różnimy się od zwierząt i spostrzegamy, jak niewielkie są to różnice. Każdy musi zaprzyjaźnić się ze swoimi demonami, zaakceptować ich obecność lub na zawsze przepaść. Jeszcze tylko kilka dni. Musimy to przetrwać. Ten test akceptacji samego siebie i otoczenia oraz refleksyjności w wymiarze postrzegania rzeczywistości z perspektywy przykucniętego pod krzakiem psa,  na długo zapadnie w naszych pamięciach. Czy zniżyliśmy się do poziomu bestii? Dlaczego musiało do tego dojść? Czy ktoś ponosi pełną odpowiedzialność za wydarzenia, które miały miejsce na trudnodostępnej plaży włoskiego wybrzeża Morza Tyrreńskiego położonej między Gaetą a Sperlongą? Czy głęboko skrywana prawda ujrzy światło dzienne…?

976417_478827695527003_364752098_o

Zawody wspinaczkowe na poznańskiej Avanie, grudzień 2012 roku.

… To rzucajmy monetą!

Dobra.

Jeżeli wypadnie orzeł, jedziemy do Ferentillo, jeżeli reszka – Lumignano.

OK.

Rzut monetą – orzełek.

Czym jedziemy?

Rzuć jeszcze raz, jeżeli będzie orzeł – fordem Gacy, jeżeli reszka – golfikiem Maćkały.

Moneta ląduje, widzimy nominał 2 zł.

No to mamy ustalone – z początkiem marca wyruszamy golfiszczem Maćka do Ferentillo!

2 tygodnie później…

Cześć Gaco, olać Ferentillo, są tanie loty do Rzymu, może pociśniemy do Sperlongi? Maciek jest za…

Może być. Kup bilety.

Właśnie to robię. Zaklepane!

Spontaniczna zmiana planów wyjazdowych. Jak się później okazało, jedna z najlepszych decyzji dotyczących obierania celów turystyczno-wspinaczkowych.

Dzięki temu, że zdecydowaliśmy się na transport lotniczy, coraz więcej osób dołączało do wyjazdu (nie było ograniczenia miejsc w samochodzie) i tym samym ostatecznie stworzyła się grupa 15-osobowa, podzielona na 1-tygodniowy i 2-tygodniowy „turnus”.

Monika będzie na nas czekać na Termini, wróciła już ze zwiedzania Rzymu.

To ona spędziła całą noc na dworcu?

Nie, śnieżyce w Krakowie spowodowały mocne opóźnienia, więc wylądowała we Włoszech dopiero ok. 3 nad ranem, przewegetowała na lotnisku i rano poszła na spacer.

Odważna i roześmiana dziewczyna pomachała nam z balkoniku restauracyjnego na dworcu kolejowym. Po serdecznym przywitaniu, szybkich zakupach w dworcowym supermercato i skorzystaniu z praktycznego automatu biletowego (Należy pamiętać, aby skasować bilet na dworcu, czego oczywiście nie zrobiliśmy…), siedzieliśmy już w pociągu relacji Rzym – Formia. Po przyjeździe w ciągu minuty znalazła się taksówka (9-osobowy bus), która za 5 EUR/os. zawiozła nas na plażę, a raczej nad plażę, gdyż teraz czekał nas stromy spacer w dół schodami z bagażami i zakupami. Po ok. trzystu stopniach stanęliśmy naprzeciwko wzburzonego morza w pełni księżyca. Niepotrzebne latarki wyłączyliśmy i od tego momentu poczuliśmy, że to jest miejsce, które zapadnie nam w pamięć na zawsze. Pomimo zmęczenia i perspektywy nocnego rozbijania namiotu w przypadkowym miejscu, uśmiech nie znikał z naszych twarzy. Podbiegliśmy wydmą do celu naszej podróży – groty dell’Arenauta. Weszliśmy do środka i w ciemnościach doświetlonych blaskiem odbitego od księżyca słońca dostrzegaliśmy, w miarę przyzwyczajania się wzroku, coraz więcej szczegółów dróg biegnących dachem tej wspaniałej jaskini. Bajka! Takiego miejsca szukaliśmy! Wielkie stalaktyty, ogromne przewieszenie, drogi krótkie i długie, ciągowe i boulderowe, zadaszenie pozwalające wspinać się podczas deszczu. Byliśmy przekonani, że rejon został stworzony specjalnie pod nasze preferencje wspinaczkowe, no może Gaco trochę więcej rozglądał się za lekko przewieszonymi płytami po małych gniotach, ale szybko stwierdziliśmy, że jest za ciemno, aby dojrzeć chwyty, których nie widzimy na jego drogach nawet za dnia, więc zdecydowaliśmy się wracać na plażę i zająć się obozowiskiem.

Półtorej godziny później zasypialiśmy w namiotach rozbitych pod okapami skał „kołysani” do snu dość głośnym szumem fal morskich, przez co część z nas nie mogła zasnąć, ale nikt się szczególnie nie skarżył. Grzechu i Ariel wybrali nockę pod gołym niebem, nie przejmując się harcującymi dookoła szczurami.

Odtąd każdy nasz dzień spędzaliśmy na wspinaniu, plażowaniu, dyskutowaniu, graniu w piłkę i spacerowaniu do nieodległej Gaety w celu uzupełnienia prowiantu oraz targaniu z powrotem worów wypełnionych wiktuałami. Aby nie zamęczać się w dzień restowy, lepiej udać się w okolice baru przy marinie – na dużym skrzyżowaniu znajduje się przystanek autobusowy, z którego jadą autobusy w kierunku Terraciny, wystarczy powiedzieć kierowcy (oczywiście po włosku), że chce się wysiąść na trasie przy Spiaggia dell’Arenauta i desantować się w umówionym miejscu. Jechaliśmy na gapę za zgodą kierowcy, gdyż bilety kupuje się w Tabacchierach, ale przez lenistwo, ponad 30 kg na plecach i przypuszczenie, że może uda się dokonać zakupu u kierowcy, nie chciało nam się szukać kiosku. Jedyny mankament tej formy transportu to rozkład jazdy, sugerujący, że coś dzieje się we Włoszech o określonym czasie. Zapomnijcie o nim i cieszcie się słoneczną wystawą ławeczki przystankowej. Nasz autobus miał opóźnienie jakieś półtorej godziny!

Przed wyjazdem do Sperlongi (Dziwna sprawa, w Polsce utarło się stwierdzenie, że jedzie się wspinać do Sperlongi, skądinąd pięknej turystycznej miejscowości, jednak jeśli ktoś wybiera taką formę podróżowania, na jaką się zdecydowaliśmy, prawdopodobnie, tak jak my, nawet jej nie ujrzy…) obawialiśmy się kiepskiej pogody, zimna i tłumów w ciasnej jaskini, jednak pierwsze dni rozwiały nasze wątpliwości – ciepło, słonecznie i z momentami, podczas których mieliśmy grotę na wyłączność!

Dzięki uprzejmości właściciela plaży, codziennie dokonującego drobnych napraw w obejściu swojego pseudo-baru, uzyskaliśmy dostęp do bieżącej wody, więc odtąd mogliśmy zażywać kąpieli pod prysznicem solarnym. Nasz obóz zaczął wyglądać jak zwykłe mieszkanie, tyle, że bez ścian. Było palenisko (przez jakiś czas gotowaliśmy na ognisku), był prysznic zaczepiony na ringu, „fotel” (bez nogi), lodówka, itd. Wieczorne rozmowy przy kolacji zakrapianej winem przygotowanej na ognisku, spacery po plaży pod rozgwieżdżonym niebem, planowanie wspinaczek na następny dzień i kontemplowanie minionych – czas upływał tak, jak powinien wyglądać prawdziwy urlop.

A wspinanie? Doskonałe! Dobre chwyty, brak skałowstrętu, świetne sekwencje, mocne ruchy, ciekawe no-hand-resty, bezpieczne loty i wystarczająca ilość dróg, aby nacieszyć się nimi przez dwa tygodnie i wybrać sobie cel RP na przyszłość. Charakter dróg zachęca do próbowania życiówek (w nowym przewodniku stare wyceny zostały zweryfikowane), duże chwyty dają możliwość zajeżdżania się przez cały dzień, dla naszych palców, nadwyrężonych zimowym treningiem na boulderowni, wspin w  grocie był swego rodzajem sanatorium…

Szczególnie godne polecenia drogi, które poddawały się nam po mniejszej lub większej walce (bez wyszczególniania kto i co zrobił), to m.in. „Cavalieri Selvaggi” 8a+, „Invidia” 8a, „Cave Caanam” 7c, „Is Danzas” 7b+,  „Fini e Forti” 7b, „Su Sardu” 7a+/b, „Jeremy’s Fun” 7a+, „Lux Et Lux” 7a, „Arreu Arreu” 6c, „Red Sky” 6c i „Black Sky” 6c. Każdy znalazł swój własny obiekt zainteresowania i czerpał z niego większą bądź mniejszą przyjemność. Szczególnie wesoło się zrobiło, gdy po tygodniu dotarł drugi turnus wspinaczkowy KWZG i roztoczył atmosferę rodem ze ścianki przy ul. Urszuli… Ogólnie charakter jaskini odpowiada dużemu centrum wspinaczkowemu i ruch na drogach jest regulowany zasadami z takich obiektów, czyli nie ma wieszania wędy na 4 godziny, prawie każdy wchodzi w drogi z dołem, dominują szybkie akcje, więc nawet jeśli ktoś patentuje, zaraz będzie można się wstawić. Wyjątek stanowiła para (?) chłopaków z Monachium, wyraźnie lubili wbijanie się pasów udowych w pachwiny oraz uczucie lewitacji i bezwładu, ale nawet oni okazywali zrozumienie i wpuszczali na drogi, które zajmowała ich wędka.

Czy wszystko było takie idealne? Hmmm…

Boungiorno! – przywitałem się z uśmiechem.

Boungiorno! – odpowiedział starszy szpakowaty pan, który zawitał do naszego obozu już drugi raz.

Zdziwiło mnie, co on właściwie robi u nas, ale zobaczyłem, że chce skorzystać z palnika (Dzięki „drugiemu turnusowi”, który wynajął samochód i mieszkał na kwaterce, mieliśmy paliwo do benzynowego palnika Gacy.),  więc uznałem, że to miły i bezpośredni gość, który nic do nas nie ma. Widziałem, że Maciek wstawia mu do rondelka jajeczka, przygotowuje kawkę – ach cóż za gościnny kolega! Poszedłem po sprzęt, wracam i zza winkla, tam gdzie nasze palenisko, ukazuje się moim oczom falliczny widok starego golasa, który z szerokim uśmiechem na twarzy rozłożył się na karimatce na środku naszego obozowiska! Spojrzałem na chłopaków i zwiałem szybko, rzucając w przestrzeń „To co, posprzątacie po śniadaniu?”

Niezłe jaja! (Chociaż w tej sytuacji nie jest to najtrafniej użyte sformułowanie…) Po ok. 45 minutach naszym oczom ukazał się ten sam gość, który wbiegł do groty ubrany tylko w czarne buty i podciągnięte wysoko czarne skarpety, przebiegł kilkadziesiąt metrów bez wyraźnego celu i po takim zaprezentowaniu swoich walorów, oddalił się w stronę plaży.

Po tygodniu przyzwyczailiśmy się, że mieszkamy na plaży gejów i naturystów i nic już sobie z takich widoków nie robiliśmy, aczkolwiek pierwsze wrażenie było dość piorunujące.

Minęło dziesięć dni i mniej zaprawieni w krzonowaniu zaczęli już czuć potrzebę kontaktu z cywilizacją. Po tygodniu odtwarzacz MP3 Maćkały stał się jedną z najbardziej pożądanych rzeczy, a możliwość wzięcia prysznica na kwaterce chłopaków była jedną z piękniejszych chwil. Człowiek, na co dzień przyzwyczajony do wygód, w momencie gdy zostanie od nich odcięty, zaczyna odczuwać, jak mocno go uzależniły. Nasza plaża nie dawała zbyt wiele możliwości do odbywania odległych spacerów, gdyż z dwóch stron była zamknięta klifami, więc chodzenie po niej mogło się dość szybko znudzić. Prędki prysznic (Czy my się czegoś obawialiśmy…?) z niską częstotliwością, toaleta w krzakach, mycie menażek w morzu, siedzenie na styropianie i wszędobylski dym z ogniska, który całkowicie uwędził nasze ubrania, zaniechanie takich czynności jak golenie czy przebieranie się w świeże ciuchy, a na koniec popsucie się pogody i idące za tym przemoczenie butów spowodowały, że nasz obraz zaczął malować się trochę innymi barwami niż na początku wyjazdu. Ponadto zmagania RP, w których czujemy szybko upływający czas, powodują, że w miarę końca wyjazdu robi się coraz większa napinka na dokończenie otwartych celów. Tęsknota za bliskimi, powodowana ciągłym brakiem kontaktu z rzeczywistością pozawspinaczkową (rozładowane telefony), coraz mocniej doskwierała, co odbijało się na naszym poczuciu humoru i coraz częściej występujących zróżnicowanych formach głupawek. U niektórych dało się zauważy pewne formy izolowania się od rzeczywistości, inni poddali się uzależnieniom, wmawiając sobie, że ten kolejny zjedzony słoik Nutelli jest niezbędny do regeneracji powspinaczkowej i tyko dzięki takiemu idealnemu połączeniu składników, jakie występują w tym życiodajnym kremie, można pocisnąć zamierzonego RP’a. Ktoś, nie mogąc znieść smaku rozpuszczalnej kawy kosztującej 1,5 EUR za 100-gramowy słoik, wspomniany kultowy produkt firmy Ferrero zaczął dodawać do tej podłej lury, tworząc tym samym niezapomniany bukiet smakowy z wyraźnie wyczuwalnym orzechem laskowym…

Gdy wyjeżdżaliśmy, czuliśmy ulgę, ale jednocześnie narastającą tęsknotę za jutrzejszym dniem, którego tym razem nie spędzimy w tym magicznym miejscu. Po krótkiej podróży do Formii z szalonym taksówkarzem i dwugodzinnej do Rzymu spędzonej na przegrywaniu w pokera coraz większej kasy, dotarliśmy do cywilizacji. Chwila koczowania na klatce schodowej jakiejś rzymskiej kamienicy, nocne dotarcie na lotnisko i szybki kurs spania na butelce po Coca-Coli, który przeprowadził nam czarnoskóry pasażer czekający na swój lot w nieznane, utrwaliły w nas przekonanie, że jesteśmy już gotowi na większe wyzwania i czas pokusić się o poważniejszą wyprawę w nieznane. Słuchając muzyki z Maćkowej „empetki”, puszczonej w samochodzie podczas powrotu z Poznania do Zielonej Góry, znowu byliśmy na plaży, czując słońce na twarzy, mimo że lądując w Polsce 9 marca, patrzyliśmy przez okno samolotu i wszyscy zgodnie przytaknęliśmy czyjemuś stwierdzeniu – „O, patrzcie, jakby ktoś wyłączył kolory…”

Klika fotek z wyjazdu:

https://www.facebook.com/media/set/?set=a.478827638860342.1073741828.118811284861981&type=1

voy

www.climbingplanet.pl

Share: