Andrzej – Turcja oczami Andrzeja

O wyjeździe do Turcji dowiaduje się niejako mimochodem podczas romantycznej kolacji w ZG, serwując Justynie, Bożence i Piotrowi pizze oraz wyśmienite portugalskie wino. Na deser były fotki z Montserrat, gdzie chodząc po drogach piątkowych umierałem ze strachu…

Turcja nie należy co prawda do moich ulubionych celów podroży, między innymi ze względu na wszechobecny kult Ataturka, nacjonalizm, wrodzone przekonanie o własnej wielkości i represje na Kurdach.

Do tego dochodzi brak możliwości konstruktywnej dyskusji na powyższe tematy oraz, z niewiadomych przyczyn, dość wysokie koszty pobytu. Jednak wizja wspinania w słońcu w ulubionym wapieniu zmusiła mnie nieco przymknąć oko na moje uprzedzenia.

Kilka dni później okazuje się, że wyjazd idealnie wpasowuje się pomiędzy dwa projekty. Pozostaje już tylko zakup biletów i czekanie do dnia wylotu. Tuż przed wyjazdem dokucza ząb, wiec kombinuje jak tu pogodzić kończący się projekt w Niemczech z wizyta u dentysty w Polsce. Telefonuje do Piotra bodajże 2 dni przed wyjazdem i delikatnie daje mu do zrozumienia, że mój wyjazd wcale nie jest taki pewny, ze względu na ząb właśnie. Z pracy, na szczęście, mogę się urwać i w dniu wyjazdu siedzę u dentystki w fotelu. Po zabiegu dostaje zielone światło na wyjazd i paczkę antybiotyków gdyby jednak coś złego działo się z zębem.

Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, martwi mnie tylko kontuzja palca, która pomimo 1,5 miesięcznej przerwy w wspinaniu, nie została całkowicie zaleczona. Przydam się chociaż do asekuracji jeśli już nie będę się wspinać.

W piątek o 21:00 siedzimy w samochodzie do Berlina. Daro opowiada jakieś horrory ze Śnieżnych Kotłów, gdzie walczył jeszcze kilka dni wcześniej – o szablach śnieżnych, braku przelotów i stanowiskach z niczego. W Berlinie dołącza do nas Kuba. Oddajemy bagaże i chwile później okazuje się, że w moim paszporcie oderwała się kartka ze zdjęciem. „Focking hell…”

No, teraz to dopiero mam problem. Oddaje dokument głupio się uśmiechając, a pan z okienka pyta co tu się stało.

– „Właśnie przed chwila oderwała mi się kartka w paszporcie” – oznajmiam.

– „Ja pana wypuszczę, ale dobrze by było gdyby pan wiedział, gdzie w Istambule znajduje się jakaś polska placówka dyplomatyczna” – odpowiedział strażnik.

„No dobra…” -myślę sobie – „to, że mnie wypuścili Niemcy, wcale nie musi oznaczać że Turcy będą chcieli mnie wpuścić…” Próbuje jeszcze wyczarować taśmę klejąca, co mi się nie udaje i w nie najlepszym nastroju wsiadam do samolotu.

Tureccy urzędnicy wykazują się mała spostrzegawczością. Wklejają do paszportu wizę i przepuszczają mnie przez granice.

Dopiero teraz, już w promieniach wschodzącego słońca, wiem że jednak będę mógł przynajmniej pooglądać jak inni wspinają w Turcji.

Na Lotnisku w Antalyi czeka na nas transport z campu. Pięcioro pasażerów i kierowca to nie jest w Turcji problem, a fiat doblo jak się okazuje to całkiem pojemny samochód. Pan Turek nie wygląda na zainteresowanego rozmowa z nami wiec oglądamy co za oknem, a podroż umila nam lokalny odpowiednik polskiego TOK.FM. Około 40 minut później jesteśmy na miejscu.

Właściciel szybko zapoznaje nas z zasadami działania campu. Od razu widać, ta instytucja jest naprawdę dobrze zorganizowana.

Gośćmi są głownie Niemcy. Jest też załoga Basków, Anglicy. Oprócz nas są jeszcze Polacy z wybrzeża.

Daro z Kuba lokują się w namiotach. Bożenka, Piotr i ja czekamy na domek. Trzeba czekać do południa aż się zwolni, a ja jestem tak wypruty po nieprzespanej nocy że ostatnia rzeczą o jakiej myślę jest wspinanie.

Domek jest mikry, ale jak się okazuje dla trzech osób wystarczy, jeśli życie towarzyskie toczy się bardziej na tarasie niż wewnątrz.

W pierwszy dzień Daro i Kuba siedzą chwile w skalach. Reszta robi mały spacer po okolicy stwierdzając, że jest ładnie.

W między czasie Kubie psy campingowe zjadły landrynki i kabanosy oraz obsikały materac co skwitował stwierdzeniem, że humor ma nie najlepszy..

Drugiego dnia już cala grupa idziemy w skały. Nie będę wyliczał dróg, które padły. Jak wiadomo do Ondry czy chociażby do Marciniaka nam daleko. Nie będzie też zbyt wiele o wspinaniu, za to dużo grafomanii i trochę info. Dodam tylko, że świeciło słonce i spaliłem sobie kark, a kontuzjowany palec „działał” i nie odstawałem za bardzo od reszty.

Na poniedziałek wypożyczamy samochód z zamiarem leżakowania na plaży w Olympos oraz, ewentualnie, lekkiego zwiedzania.

Bilans wycieczki wyglądał następująco: spędziliśmy ponad 6 godzin w samochodzie. Widzieliśmy średniej jakości ruinki miasta pod tytułem Myra, a zwiedzanie Kościoła świętego Mikołaja cześć załogi już sobie oszczędziła.

Na plażę docieramy już po zachodzie słońca. Rano nikt z nas nie pomyślał, że wieczorem będzie cholernie zimno.

Wizyta na plaży długo więc nie trwa. Spożywamy 3 kilo rewelacyjnych, lokalnych pomarańczy i szybko wracamy do samochodu.

Dodam tylko, Olympos w sezonie musi być niezłym „freak show”. Wioska przypomina kulisy do filmu western. Domki na drzewach, zbite z desek karczmy itp. Hippisowski raj.

W drodze powrotnej dokupujemy kolejne 6 kilo pomarańczowych kulek (to chyba jedna z niewielu tanich rzeczy, które można kupić w tym kraju), zjadamy lokalny przysmak Gözleme i bez objawów zrelaksowania meldujemy się na campingu.

Później znowu dwa dni wspinu.

Staramy się codziennie zmieniać sektor, a każdy z nich ma swój urok.

Team jest dobrze dobrany i jest dobry ubaw pod ścianą.

Niestety, pomimo dość dużego parcia, nikomu nie udaje się pokonać pożądanej drogi o zaporowej cyfrze 7a.

Kolejny dzień restu to wyprawa do wsi Cakirlar.

W jedna stronę z górki, więc można się porwać na siedmiokilometrowy spacer próbując złapać stopa.

W końcu podrzuca nas, po części na pace, chłopak prowadzący świeżo otwarty camp (Kezban Guest Houses), znajdujący tuż obok Jo Si To.

We wsi następuje krótki rekonesans, wizyta w lokalnej restauracji (polecam wyśmienita zupę z soczewicy – „mercimek czorbasi”). Następnie uzupełniamy zapasy żywności. Tak na prawdę średnio opłaciło mi się robienie zakupów śniadaniowych na własna rękę. Jak się okazało, wydałem więcej kasy niż gdybym stołował się co rano w kuchni campingowej i moje śniadania nie były aż tak zróżnicowane.

Ceny noclegu w K G H są identyczne jak J S T, infrastruktura jednak o dużo prostsza. Za to polecam skorzystać wieczorem w oferty kulinarnej. Za 5 euro można zjeść naprawdę sycąca kolacje i w przeciwieństwie do Jo Si To, jest to kuchnia lokalna.

Jak się okazuje można ten wyjazd spędzić tak, że nie będzie się miało wrażenia pobytu na tureckiej ziemi. Nawet euro nie trzeba wymieniać na lokalne liry, a nawoływanie muezzina do modlitwy słychać tylko przy sprzyjającym wietrze.

Poranne nawoływanie na modlitwę zastępował mi chór złożony z Bożenki i Piotra.

Dzięki Wam za pobudki o 5 rano i odświeżenie repertuaru Starego Dobrego Małżeństwa i innych harcerskich przyśpiewek.

Skutki tych pobudek było widać pod ściana, kiedy to miałem problemy z założeniem prawidłowo uprzęży, a przed wejściem w pierwsza drogę wypijałem mikro Red Bulla.

Wspinaczkowo Geyikbayiri jest rejonem godnym polecenia. Istnieje tam ponad 500 dróg podzielonych na kilkanaście sektorów, wszelkie możliwe formacje: płyty, zacięcia, przewieszenia, kaloryfery, tufy…

Chłopacy z campu nie próżnują. Często widać ich idących w skały, z wiertarka w reku.

Podejścia do sektorów są krótkie, a cyfra, szczególnie w przypadku dróg z początków eksploracji regionu, potrafi zadziwić. Ale opowieści o wspinaniu nie w tym odcinku…

Andrzej

Share: