Wyjazd klubowy w Sokoliki 2009 – Dawid W.

Wyjazd klubowy w Sokoliki widziany moimi oczyma – Dawid W.

Nasz klubowy wyjazd w Sokoliki zainicjowany przez Darię zaczął się spotkaniem w umówionym miejscu w celu kompletacji ekipy i przepaku szpeju tejże ekipy. Z racji poruszania się samochodem ciężarowym wziąłem czynny udział w ratowaniu sytuacji Darka, który złośliwie i jak mniemam celowo wyprawiał się w góry luksusową limuzyną spod znaku gwiazdy.

Wobec powyższych faktów przestrzeń ładunkowa mojego pojazdu miała służyć do „bezpiecznego” transportu: gitary Darka, którą zapakował w futerał od kontrabasu; crash pada Ariela – nie posiadał futerału, oraz drobnostek typu plecak mój i dwa plecaki Maćka, torba z żarciem i trochę złocistego napoju, koło zapasowe, podnośnik, gaśnicę i tym podobne zbędne rzeczy.

Ale nic to, jedziemy. W celu pobłogosławienia wyjazdu swoją obecnością zaszczycił nas Zły, który z łezką w oku pomachał nam na pożegnanie, później kierując się ku rzece Odrze w nadziei mając skoki z mostu – jednakże nie mając kontaktu w wodą.

Ruszyliśmy w końcu. Daro na pokładzie z Darią, Ewą, Kubą i Arielem, oraz my, czyli Dawid i Maciek. Oj, co to była za jazda, najpierw krótka próba sił w ruchu ulicznym naszego miasta, by potem jak się okazało prawdziwy bój o Pole Position aż do Janowic. Bartek z Magdą, Justyną i Andrzejem wyjechali cichcem z miasta, łamiąc wszelkie konwenanse i mając w nadziei zajęcie najmniej pochyłej równi na campie u Jacka Kudłatego. Ok., tak chcieli, tak zrobili.

Pierwszy nasz postój w tra(n)sie zaplanowany i wykonany został wzorowo, na stacji paliw w Bolesławcu, gdzie korzystając z chwili uzupełniania zapasów prowiantu przez Maćka i wafelków przez Ariela, raczyliśmy się całkiem smaczną kawą – specjalnością tutejszej pizzerii. Dzień chylił się ku wieczorowi, jak mając na uwadze dobro ogółu ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie będę odosobniony w stwierdzeniu, że ta część drogi upłynęła nam znacznie ciekawiej – i to nie za przyczyną pewnej Marzeny, – którą nieopatrznie wziąłem ze sobą, lecz istotnym, niespotykanym często na drogach publicznych incydencie o charakterze jasnowidztwa w połączeniu z działaniem szóstego zmysłu i kompletnego zagubienia się w znanej na pamięć trasie. Otóż gnany nieokiełznaną siłą natury, doprowadzony do furii stylem jazdy pewnego punciaka i czającym się na ogonie rządnym krwi Darku z ekipą – podjąłem decyzję o wykonaniu manewru wyprzedzania, który w tamtych warunkach nie wróżył spotkania z górami Sokolimi, – co najwyżej górami Niebios, – bo jak tu wyprzedzać po górkę na podwójnej ciągłej tuż przed zakrętem i w to po ciemku? Jednak tymi drobnymi niuansami nie zaprzątałam sobie głowy, ryk silnika, uniesiony głos Marzeny; Zwolnij, Zwolnij, blady jak magnezja Maciek i gdzieś tam z tyłu gitarra Darra dodały mi animuszu i pociągnąłem ten manewr do końca. Szczęśliwego końca, Steve Wonder był by ze mnie dumny – to jeden z jego klasycznych jego manewrów. Maciek zaraz po moim manewrze zaliczył nasz klubowy wyjazd jako bardzo udany i w szampańskim nastroju ruszyliśmy z kopyta dalej.

Na podziękowaniach Opatrzności spędziłem kilka minut drogi, którą to coraz bardziej umilała nam Marzena. Tuż przed metą, Daro wykonał niespodziewany i jak się okazało karkołomny w skutkach wybieg, chcąc przechytrzyć nas i zyskać na czasie wybrał skrót wydłużają sobie drogę. My po krótkiej pogawędce z localsami w Karpnikach o warunkach drogowych, dojechaliśmy na miejsce na pozycji lidera.

Na campie spotkaliśmy resztę ekipy tzn. Magdę, Justynę, Bartka i Andrzeja, oraz Kasię i Mateusza, którzy wykaraskali się w korków Wrocławia szczęśliwie dojeżdżając na miejscówkę. Zabrakło Tomka i Radka, Andrzeja F, Piotrka, Marka, Basi z Izą, Złego, Tomsona, Woja i sam nie wiem jeszcze, kogo.

Ach, pierwsze ognisko rozpalało me zmysły, aczkolwiek nie dając się złudnym nadziejom, ruszyłem na rozpoznanie terenu w celu zidentyfikowania i zarekwirowania pozostawionego tutaj wcześniej sprzętu klubowego – znanym w europie Kijkom Do Pieczenia Kiełbasek Klubu Wysokogórskiego z Zielonej Góry – w ilości sztuk dwa, czyli dwóch. Po dokonaniu tego niecnego czynu, dołączyłem do naszej ekipy skupionej wokół watry. Nastroje dopisywały a zawartość pewnej substancji – skądinąd trucizny – w naszej krwi rosła, nie ważne czy wykładniczo czy logarytmicznie, ważne że rosła.

Niestety nie wszyscy śpiący na campie ludzie podzielali nasz entuzjazm bycia tu i teraz, toteż otrzymaliśmy dwa ostrzeżenia ustne, traktowane całkiem serio przez kilka chwil. Czas przestał się liczyć, radość chwili i życia nas przesycała, ciekawym konwersacjom nie było końca. Pierwsi na rest udali się Kasia i Mateo, co uzasadniali trudami drogi – ze swej strony, a buzującymi hormonami – z naszego punktu widzenia – przepraszam mojego, zakrzywionego przez zawartość alkoholu i jakże subiektywnego. Magda i Bartek dzielnie dotrzymywali nam towarzystwa krzepiąc się oryginalnym czeskim bronkiem, Justyna z Darią dokumentowały akcję fotograficznie, a ja w końcu kompletnie zatraciłem poczucie czasu i gubię się w zeznaniach, kto, kiedy i w jakiej kolejności opuszczał rejon ogniska.

Pamiętam, że Daro jak zwykle cwanie wykorzystał chwilę nieuwagi i przyjął pozycję rekonwalescencyjną, mającą na celu zebranie sił witalnych do dalszej części spotkania przy ogniu. Z tego, co się orientuję, tej nocy nie spałem, opatulony w śpiwór, oczekiwałem na balkonie ciepłych promieni poranka, który jednak orzeźwił okolicę drobnym deszczykiem. Napinka na sobotnie wspinanie malała, oj chyba nie nadaję się na takie klubowe wyjazdy. Ariel kimał gdzieś w krzaczorach, Andrzej także udał się w las, Maciek spał sam – na próżno zostawiając mi połowę swojego namiotu, Justyna zapewne zużyła całą długość liny zabezpieczając wejście do namiotu przed wtargnięciem intruza – jakoby mnie – ale kto by tam wierzył w smętne gatki półprzytomnego gościa znad ogniska. Już szybciej Jozin z Bazin wpadłby do nas na camp, aniżeli ja miałbym się do kogoś po nocy dobijać. Sorki Justyna, następnym razem, kiedy będzie trzeba ugryzę się w język.

Poranek przywitał nas rosą i odrobiną słońca, po gorącej kąpieli około godziny szóstej dałem niewidoczny znak do śniadania, lecz nikt się nie zjawiał, zacząłem więc sam od gorzkiej herbatki, po krótkim czasie zjawił się Andrzej. Znając już trochę przyzwyczajenia „Mańka”, rzuciłem okiem na jego poranne menu, w którego składzie rozpoznałem przeróżne specyfiki – jak mniemam produkty przemysłu spożywczego – niedostępne dla przeciętnego Kowalskiego. Cóż, nie moja sprawa, ja muszę się uporać ze swoim 400g jogurtem – w myśl starej maksymy – piwo…………. dziś wieczorem, kefir Dano… jutro rano.

Powoli, ze swoich namiotów wydobywali się nasi klubowicze, co zrozumiałe nie kierowali się zaraz do naszego biesiadnego stołu udając się gdzie indziej. Koniec końców, większość ekipy zasiadła do śniadanka, ale zaraz zaraz, gdzie jest Kasia i Mateo – śpią jeszcze w aucie? Z porannych obserwacji ustaliłem, że szyby w ich błękitnym hotelu wcale nie są zaparowane – żyją czy się podusili. Z wrodzonej grzeczności i nieśmiałości nie ważyłem pukać w szyby w celu zaobserwowania jakichkolwiek funkcji potwierdzających fakt życia ww. osobników, dlatego też regularnie wysyłałem Maćka do naszego auta, by nie wzbudzając niczyich podejrzeń rozeznał sytuację. Po pewnym czasie jednak, dało się zaobserwować kropelki pary wodnej na wewnętrznej powierzchni szyb niebieskiej terenówki, jednoznacznie wskazujących na bytowanie tam żyjących ludzi. Odetchnęliśmy z ulgą, a Kasia i Mateo utopiwszy wstyd w porannej rosie przysiedli się do uczty. Dobry humor nas nie opuszczał, na co wskazują fotografie z pierwszego śniadanka – patrz GALERIA. Każdy, choć bez większego entuzjazmu próbował przedstawić ogółowi plan swojego wspinu, mając na uwadze porachunki z drogami, które onegdaj nie puściły, bądź które pokonało się łatwo i przyjemnie od pierwszego strzału.

Jak zwykle przy takiej burzy mózgów plany odwiedzin poszczególnych rejonów rosły z sekundy na sekundę, bałem się, że zaraz zapadnie decyzja o wyjeździe na Frankenjurę bądź przynajmniej w Czeskie piaskowce skalnego miasta, o Rudawach nawet nie wspominam.

I tak wszyscy spotkaliśmy pod Sukiennicami, tworząc tam bazę wypadową-restową w okoliczne skałki. Z uwagi na nagłą i zdumiewającą moc, postanowiłem policzyć się ze Ścianką Lwowa J. Jakoś dobrnąłem do stanu, przewiązałem się i poprosiłem w dół. Po tym niechwalebnym osiągnięciu postanowiłem zająć miejsce na słoneczku sadzając cztery litery na Arielowym crash-padzie. I tak w tej loży szyderców spędzałem miło czas, przypatrując się Maćkowi rozkminiającemu Znikający Punkt, czy też przysłuchując się w dziki ryk Ariela dobiegający z czeluści Jelita Diabła. Z nudów wyjadłem cały zapas prowiantu i zdrzemnąłem się nieco.

Pod koniec dnia, niewielu zachowało siły toteż Maciek postanowił rozpiąć slacka i pokazać jak To się robi. Slack wciąga jak paczka chipsów i mimo nierównego i twardego podłoża nie brakowało śmiałków do wstępu na czerwoną taśmę. Jednakże Daria kategorycznie odmawiała próby wejścia, gdyż jak twierdziła, że po czerwonym to ona może chodzić : dywanie w Cannes, trzymamy więc za słowo. Nienasycony okazał się Mateo i poniekąd Kuba, kilka dni ćwiczeń i mogliby robić na slacku np.naleśniki. Kasia i Daro też mieli zadatki, ale Maciek wymiatał jak nowy odkurzacz i chciałoby się rzec – Macieju, tyś wielkim wojem. Z racji słabej pamięci, nie potrafię powiedzieć dlaczego postanowiliśmy udać się w końcu z powrotem w dół, lecz mam przeczucia graniczące z pewnością, iż w dużej mierze była to wina siły grawitacji.

W nadziei na powtórzenie atmosfery poprzedniego ogniska, udaliśmy się z Maćkiem na poszukiwanie tak zwanego chrustu. Po dojściu do granicy lasu okalającego wzgórza Sokolika i Krzyżnej (aż tak brawurowego rozwoju sytuacji nie przewidywaliśmy) oczom naszym ukazał się solidny 4 metrowy konar świerku, który od razu przypadł nam do gustu i postanowiliśmy go wziąć do campu. Bydlę okazało się ciężkie, toteż zmienialiśmy się na prowadzeniu kilkukrotnie restując tu i ówdzie. Dumnie wkroczyliśmy do obozu i ostentacyjnie gruchnęliśmy pniem o ziemię, niestety nikt tego monumentalnego czynu nie widział, a mieliśmy taką nadzieję na przynajmniej oklaski i gwizdy. Teraz tylko pociąć drewno w kawałki i można cieszyć się blaskiem ognia. Zorganizowanie piły do drewna okazało się trudniejsze niż się spodziewaliśmy, ale i ona się w końcu znalazła. Po dwukrotnym przepiłowaniu naszej „gałązki” osłabliśmy, lecz na pomoc przyszedł nam Darek, prężąc się dokończył dzieła nie kalecząc się nawet w mały paluszek. Fakt, przyświecała mu Daria, być może nawet święta Daria.

Bartek wraz z Magdą, Andrzejem i Justyną udali się na kinową ucztę w zamku Bolczów, który gościł festiwal filmów górskich. Ja z Maćkiem długo biliśmy się z myślami czy jechać czy nie, aż w końcu wygrała wersja pozostania na ognisku.

Ogień zapłonął i w magiczny sposób zaczął ściągać w swoje otoczenie naszych kompanów. Daro przyprowadził swoją gitarę a nawet śpiewnik, i w ten oto sposób atmosfera spotkania szybko przeobraziła się w nadzwyczaj sympatyczną. Kiełby, bekon, bronki i wino poprawiały nieustannie nastroje, lecz z wolna dało się odczuć spadek formy spowodowany poprzednim ogniskiem – przynajmniej, jeśli chodzi o mnie. Dlatego nie jestem w stanie rzetelnie zrelacjonować drugiego spotkania przy ogniu, gdyż zwinąłem żagle ok. 23 z minutami. Wstyd mi za to, przepraszam. Zaś o poranku wstałem pełen energii i dobrego nastawienia, spotkałem Andrzeja, który tak samo jak ja szykował sobie śniadanie.

Tego dnia, zasadniczo pobieżnie, wszyscy z ekipy stawili się na w miarę jednocześnie przy słonecznym stole w celu wspólnego spożycia porannego posiłku. Dobry nastrój poniekąd popsuła nam wiadomość Kuby i Ewy, że w przedziwny sposób zniknął pewien zasób ich zapasów żywności. Wszelkie poszlaki wskazywały na robotę tutejszych przedstawicieli rodziny kotowatych, lecz sprawców nie ustalono ani tym bardziej nie schwytano. Wobec umorzenia śledztwa, postanowiłem podzielić się moimi parówkami z indyka – z czego nie skorzystali ani Ewa, ani Kuba. Przykro mi się zrobiło, lecz me smutki rozwiał Darek reflektując na owe przysmaki ratując mnie jednocześnie przed głębokim stanem przygnębienia i myślami samobójczymi.

Dzień zapowiadał się piękny, toteż niebawem wszyscy ruszyli w skały pełni nadziei na pokonanie znanych bądź niespodziewanych problemów, tudzież rozpoznawczych przystawek. Pierwszy obóz rozbiliśmy w uroczym aczkolwiek nieco mrocznym i chłodnym miejscu pod Tępą. Przypuściliśmy więc ataki na Zulu Gulę, Szanuj Zieleń, Margarynę, a co mocniejsi na Kociokwik, Śmietankę czy No Future, oblężenie tej strony skały wyglądało zacnie i miało dużo lepsze efekty niż np. obleganie Częstochowy przez Szwedów. Wtedy też pomylono naszą ekipę ze wspinaczami z Sieradza, do dzisiaj nie wiemy dlaczego, może przez ilości spożywanych bananów? Fakt ów spowodował we mnie blokadę napinki, toteż po – wzbudzających me zdziwienie – lotach na Zulu Guli i zawieszeniu się na początkach właściwych trudności na Margarynie nie spojrzałem nawet na Szanuj Zieleń, skupiłem się na asekurowaniu Darka miętoszącego z uporem Śmietankę. Gdy Daro podziękował na współpracę, Ariel w poszukiwaniu wolnych rąk i wolnych 60 metrach dobrej liny trafił do mnie. Umęczywszy uprzednio Kasię obciążając rewerso czy cosik innego zbyt często, jak na jego możliwości, ale nazwa drogi i jej długość zwracały mu po części honor i dobre imię.

Po wnikliwej eksploracji Tępej, nasza ekipa zaczynała się rozchodzić w poszukiwaniu innych doznań, tym bardziej, że nadszedł niejaki Sobek a nie chcieliśmy nadwerężać już i tak wątłego autorytetu Sieradza :). Ruszyliśmy w kierunku skał Sokolika. Im wyżej wchodziłem tym mniej mi się chciało wspinać, będąc więc pod Dużym Sokolikiem postanowiłem o zakończeniu moich mizernych natarć na tutejszy granit. Co pewnie nikogo nie dziwiło, poza chyba Maćkiem, który w takich chwilach robi co może bym jeszcze nie pasował.

Byłem nie ugięty w swej decyzji i szykowałem się do zejścia w dół, tłumacząc się głodem, brakiem sił i niechęcią do okolicznych dróg z racji ich fałszywej fajności. Co poniektórzy żegnali mnie z łezką w oku – albo mi się zdawało – lecz szybko odzyskiwali rezon, po moim zaprzysiężeniu, że jak coś zjem to przybiegnę tu na lekko i będę dotrzymywał im towarzystwa w czymkolwiek.

Samotnie krocząc w kierunku campu zdałem sobie sprawę jak bardzo tęsknię za moją córeczką, oj bezapelacyjnie mięknę na starość. Po dotarciu do obozowiska, pokrzepiłem się nieco i zażyłem odświeżającej kąpieli pod natryskiem. Podczas porządkowania przestrzeni bagażowej auta i ostatnich przygotowań przed wyjściem w kierunku wspinającej się ekipy zauważyłem znane mi skądinąd sylwetki naszych klubowiczów, majaczące się na drodze prowadzącej do campu. Daria, potem Ariel i Maciek, a zaraz po nich samotnie Kasia z nietęgą miną. Cóż, spadek morale nie tylko mnie pokonał.

Powoli, acz nieubłaganie nasz klubowy wyjazd dobiegał końca. Pakowanie szpeju, składanie namiotów, wyjadanie resztek jedzenia przebiegało bez ekscesów, tak samo jak kwestia rozliczeń finansowych za korzystanie z tutejszej infrastruktury. W oczekiwaniu na ukończenie przez Maćka spraw związanych z jedzeniem, pakowaniem i innymi, nie mniej ważnymi aspektami zająłem się ształowaniem naszego pojazdu. Z tego miejsca muszę pochwalić Ariela, który bez naturalnego w takich przypadkach zakrzywiania czasoprzestrzeni, stawił się o właściwej porze wraz ze swym crash-pad’em. Jeszcze tylko gitarra Darra, jakaś zbędna karimatka i można z wolna się zbierać. Nie byłbym sobą, gdybym nie przygotował sobie klarowności szyb w samochodzie przed drogą.

Po mniej lub bardziej czułych pożegnaniach – bardziej mniej niż bardziej- ruszyliśmy z Maćkiem w drogę powrotną. Jak zawsze w takich chwilach jest w nas jakiś żal, uczucie nostalgii i ukłucie w sercu, że oto coś właśnie przemija i już drugi raz tego nie przeżyjemy. Mam jednak nadzieję, że jeszcze nie raz spotkamy się w podobnym gronie i będzie nam dane doświadczać braterskiej atmosfery kolejnego wyjazdu klubowego, czego wszystkim ze wszech miar życzę.

Share: