Pójdziesz? -relacja Darka Machniaka Styczeń 2022

– Pójdziesz? – zapytał Piotr. Wyczułem w jego pytaniu nadzieję, że się zgodzę i poprowadzę ten wyciąg. Właściwie była moja kolej. Bez sensu założyłem poprzednie stanowisko na pierwszej półce przed kominem. Szczerze, nie miałem mocy wbijać się pomiędzy dwie wąskie ściany, gdzie nie mieści się nawet plecak. Dziesięć, dwanaście metrów rozpieraczki miedzy skałami, dobra asekuracja, trudno było z tego wylecieć a Piotr po drodze nawet nie wykorzystał wbitego starego haka. Zacząłem dziś prowadzenie Rysy Strzelskiego 5+ ale z radością skorzystałem z pierwszego stanu po drodze, choć było napisane aby połączyć te dwie pierwsze linie. I tak na własne życzenie wpakowałem się w tę płytę.

– Mogę iść – powiedziałem. Zaraz też oczywiście przypomniała mi się druga część cytatu z książki A.Lwowa „mogę iść – ale będą jaja”. Z jednej strony byłem psychicznie zmęczony po naszej walce na Kotle Kazalnicy, z drugiej potrzebowałem małego sukcesu i przełamania. Zrobiliśmy wczoraj z Piotrem Cień Wielkiej Góry 6/6+  ale pierwszy wyciąg,  dwie godziny walki,  wymazały całe wrażenie, że umiemy się wspinać. Na zmianę próbowaliśmy podejść wyżej ale trzykrotnie zaczynaliśmy wyciąg i zjeżdżaliśmy z założonego przeze mnie daleko z boku frienda, nie dochodząc nawet do trudności. Depresja skalna, bez jakiejkolwiek szczeliny na asekurację, zero możliwości zahaczenia ostrza dziabki, wspinanie z gołymi rękami i nachylenie jedynie ok. 45 stopni.  Nie wiem jak Piotr w końcu to zrobił ale sama płyta w trudnościach była niczym w porównaniu z zalodzoną trawą i skalnym terenem na starcie. Potem było już ok. Dwa łatwe wyciągi, jeszcze jeden czwórkowy i zjechaliśmy z czwartego stanu w zapadających ciemnościach. Wlekliśmy się potem po Czarnym Stawie nie rozmawiając zbyt wiele. Dzień zaczęliśmy od godzinnego czekania aż warszawski zespół przed nami pójdzie do góry. W naszej ocenie wlekli się niezdarnie powoli do góry. No cóż, potem nabraliśmy więcej szacunku. Dodatkowo zmarzliśmy i ostygł nam zapał.

– Idę – rzucam i małymi kroczkami trawersuję w prawo po wąskie półce pod płytę. Wczoraj wieczorem naczytaliśmy się o możliwych lotach po płycie do komina i na stanowisko i prawie trzęsły mi się nogi. Staję i wyciągam ekspres aby wpiąć się do żółtej pętli haka zabitego pod małą płetewką. Nie było nic o tym w opisach a to nieco zmienia sytuację. Dokładam jeszcze jakimś cudem małą kosteczkę i mikrofrienda i wpinam drugą linę. Teraz trzeba było „tylko” wyjść na płytę i nieco w lewo do kolejnej niszy w rysie. Zdejmuję rękawiczkę i chwytam krawędź płetwy. Mały odciąg stabilizuje wyjście ale nie rozwiązuje problemu pójścia do góry. Prawą nogę stawiam na wąziutkie półeczce jeszcze bardziej w prawo, lewy monopoint wsuwam na centymetrową krawędź i staję dość stabilnie. Próbuję naciągnąć rękawiczkę, na dworze pewnie z minus 10. Zbyt długo nie dam rady w ten sposób. Mam mokre ręce, rękawiczka w połowie wypełniona śniegiem, nie daję rady jej nałożyć, mały palec złośliwie nie wchodzi na swoje miejsce. Klnę i łapię czekan gołą dłonią, rękawiczka plącze się wokół lonży i liny. Trudno – idę.

Zahaczam lewą dziabkę o coś małego w górze, oczywiście klasycznie, w lekkim przybloku. Skracam chwyt ale dalej jest słabo. Teraz trzeba znaleźć coś wyżej na porządne wbicie prawej. Lewą nogą idę jeszcze bardziej w lewo i w górę. Wygląda to tak, że praktycznie stoję nad Piotrem, który coraz głębiej wsuwa się w głąb niszy uciekając przed moimi rakami wiszącymi nad głową. Szukam nieco lepszego miejsca na zabicie ostrza. Twarde podłoże się nie poddaje. Cienka warstwa trawy, pod spodem mocno zmrożony skalny podkład. Podchodzę jeszcze prawą nogą wyżej na kolejną krawądkę i porządnie uderzam prawą ręką. Bez rękawiczki nie czuję się pewnie, luźny chwyt nie pomaga w precyzyjnym uderzeniu, mokra dłoń ślizga się na chwycie. Przez chwilę zastanawiam się czy próbować wbić jakąś igłę czy może buldoga ale wiem, że zbyt długo w tej pozycji nie wytrzymam. Podchodzę do góry wyciągając liny nad przelot, potencjalnie w przypadku lotu jestem już niemal w połowie dolnego komina. Ostrza jednak coraz głębiej wchodzą w śnieg. Po chwili jestem już w drugiej nyży. Potem kolejna rysa, płyta, już nie taka trudna i wygodne stanowisko w nyży trzeciej. W środku kilka lodowych stalagmitów, stare haki połączone ukrytą w przeźroczystym lodzie linką i możliwość odpoczynku. Nie było to nawet takie straszne, wycena nie jest wysoka, 5+ to nie tak dużo ale znów większy problem stanowiła głowa niż siła czy umiejętności. Czasem zastanawiam się co moglibyśmy przechodzić, gdyby nie ograniczenia mentalne. W jakim stopniu nas blokują a w jakim zabezpieczają. Gdzie jest ta cienka czerwona linia akceptowalnego ryzyka? Przecież nie analizujemy tego świadomie za każdym razem. Często przyjmujemy wycenę i idziemy do góry. Czasem przecież to jest droga w jedną stronę, właściwie bez możliwosci bezpiecznego wycofania się. Asekuracja bywa izuloryczna, co najlepiej widać gdy wraz z ekspresem zjeżdżają do poprzedniego przelotu pancernie założona kość czy friend.

Odżywam psychicznie i wracam myślami do pierwszego dnia, gdy w ciągu kilku godzin zrobiliśmy W samo południe na Buli pod Bandziochem. W schronisku nad Morskim Okiem byliśmy już o 15.00 i nieco zdziwieni nie bardzo wiedzieliśmy co ze sobą zrobić o tej porze. Do głównej Sali nie dało się wejść, kolejka do baru kończyła się przed drzwiami na schodach. Dopiero gdy o siedemnastej robi się ciemno jest się nieco luźniej i spokojniej.

Dalszy wyciąg jest Piotra. Kilka metrów trawersu w prawo, potem w górę w miarę łatwym terenem po płytach i tunelu w kosówce, na końcu stanowisko z głazu. Po drodze na kamiennym słupie zawieszona czerwona pętla z mailonem. Ktoś nie wytrzymał psychicznie kolejnej płyty pokrytej lodową polewką z trudna asekuracją i mikro rysami na ostrza. To charakterystyczny obraz tego wyjazdu. Najtrudniejsze były wyciągi trójkowe a nie czysto skalne wspinanie na poziomie 5 czy nawet 6.  Piotr jako końcowy wybiera dziś wyciąg od drogi Wesołej Zabawy. Biegnie on dwoma zacięciami płytowymi ale oba są dobrze asekurowalne i Piotr przemyka po nich sprawnie, goniąc zespół przed nami.

Wychodzimy na Prógu Michowy. Nad Morskim Okiem unoszą się fantastyczne mgły, pierwsze po dwóch dniach pięknej pogody. Wyżej widać oświetlone resztką słońca ściany Niżnych Rysów. Jest jeszcze wcześnie, poszło nam dobrze. Robimy zdjęcia. Piotr nagrywa filmik, wypijamy resztki z termosów.  Na śniegu niewiele śladów. Dobrze, że są, kierujemy się nimi do szlaku. Byłem tu w zimie tylko raz z Danielem i Piotrem Buckim, kiedy robiliśmy Kuluar Kurtyki. Z tego wyjazdu nie pamiętam zbyt wiele z topografii, bo jakoś za każdym razem drogę kończyliśmy w nocy. Choć śniegu jest mało lepiej jednak korzystać z przedeptanej drogi. Powoli robi się ciemno, słońca tu nie ma o tej porze roku wcale. Jego resztki widać na szczytach wokół. Depczemy w dół szlakiem po ścieżce na śniegu. Czasem droga staje się nierówna, chodzimy po mikro lawinkach schodzących z lewej strony. Doganiamy zespół, który szedł przed nami, szukają rękawiczki, która spadła im na pierwszym wyciągu. Znajdują ale to nie ta. Rozmawiamy chwilę. Potem w schronisku okazuje się, że znaleźli i tę właściwą.

Jest już ciemno, kiedy wchodzimy do Starego Schroniska. Krótkie przepakowanie, potem jedzenie i ładujemy plecaki szykując się do zejścia. Pędzimy w dół, jakby czekało nas tam coś super miłego. Wywracamy się na lodzie pomimo kijków. Wozy i tłumy wygładziły śnieg do lodu. Idziemy bez latarek, droga początkowo jasna staje się coraz bardziej szara, czarna. Mijamy kilka osób. Przed parkingiem Piotr nagle się zatrzymuje, wyciąga czołówkę i świeci w kierunku Roztoki. Potężny jeleń niespiesznie podnosi głowę. Patrzy na nas i odchodzi nieco w bok. Zza chmur wychodzi księżyc. Nie wiem czy to od księżyca czy od lamp na parkingu, z każdym krokiem robi się coraz jaśniej i urok chwili mija.

Morskie Oko 07-10.01.2022

 

Fot, Daro i Piotr