Drugi Klubowy Wyjazd w Tatry był planowany z blisko pół rocznym wyprzedzeniem, – co by mieć czas wyprosić okienko pogodowe w Niebiosach. Idea okazała się godna i słuszna, a nawet sprawiedliwa i prawie zbawienna. Fakt, zostało nam pogrożone palcem – ale w dniu relokacji z Betlejemki do Szałasiska przy MOK’u – co uznaję za znak kto tu rządzi – by potem w akcie nieskończonego miłosierdzia zesłać nam transport. Do rzeczy.
Pierwszy wyruszył niecierpliwy jak zawsze Daro, zabrał na pokład Magdę, Łukasza, Grzegorza i Arka – jak się wszyscy pomieścili – nie mam pojęcia – pewnie znów Boska interwencja. W szaleńczym pośpiechu Darek raczył nie zabrać woreczka z magnezją, toteż musiał telefonicznie zasiać ziarno niepokoju i niewypowiedzianej dezaprobaty u tego i owego. Ja zaś, wyruszyłem w drogę nieco później w aucie Mikołajowym z nim w roli kierowcy i nawigatora oraz Kubą i Wojtkiem (Młodym). Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o akcie motoryzacyjno-technicznej ignorancji, którą wykazał się Mikołaj w stosunku do posiadanego wehikułu narażając na szwank terminowość dodarcia na miejsce. Z natury nie jestem malkontentem-pesymistą, lecz optymistą z pewnym bagażem doświadczeń, więc nie wspomnę o ogumieniu zimowym na wspomnianym pojeździe, suchym jak magnezja zbiorniczku na płyn do spryskiwaczy (i braku jakiegokolwiek zapasu), niesprawnych wycieraczkach szyby przedniej, totalnym bajzlu w kabinie i szybach o przepuszczalności świetlnej na poziomie 50% a kurz na powierzchniach lakierniczych tworzył powłokę stealh oszukując przydrożne stacje pomiaru prędkości pojazdów. Mikołaj niewzruszony listą tych nieistotnych uchybień posiadał jako jeden z nielicznych podkładkę do kąpieli noworodków z materiału gąbczastego, chwała mu.
Spakowawszy się w ów komfortowy rydwan, pokrzepiwszy się przez kierowcę i przyjęciu błogosławieństwa od mej współmałżonki ruszyliśmy z piskiem opon po Kubę mając w niedalekim horyzoncie czasowym odwiedzenie miejsca zamieszkania Wojtka w celu pobrania zapomnianych racji żywnościowych. I tak w przeciągu dwóch godzin wyjechaliśmy na trasę opuszczając winny gród. Nauczony doświadczeniem poprzednich wojaży z Mikołajem postanowiłem spróbować zająć się oprawą muzyczną tej mrożącej w żyłach krew eskapady. 2 GB starannie wyselekcjonowanej muzyki zainstalowało się porcie USB i w najsampierw popłynęły spokojne dźwięki najlepszego chillout’u, z racji wczesnej pory nasz kierowca nie powinien mieć tendencji sennych a i mnie nieco uspokajały. Wojtek z tyłu wozu ze zrozumieniem przyjmował górskie nauki od Kuby, jest cool jest git – chwaliłem siebie w myślach za właściwy dobór repertuaru audio fonicznego. Okazało się to jednak złudną koncepcją, gdyż z każdym kilometrem i spokojnym beatem nasz szofer wykazywał oznaki zdenerwowania i rozdrażnienia. Pomyślałem, że zmiana albumu z instrumentalnych brzmień na rzecz francuskojęzycznego rapu ukoi skołatane nerwy Mikosia, ale nie, ale jednak nie. Żeli papą przelało czarę jego wytrzymałości i już łapał się dźwignię katapulty mojego fotela, gdy zmieniłem szybko na The Best of Rammstein – jakimże genialnym instynktem się wówczas wykazałem. Uff.
Droga jak droga, międzytankowania i postoje oraz raporty z trasy ekipy wcześniejszej o jakoby masakralnych kolejkach do bramek – nie potwierdzamy. Krótki postój w Krakowie – pierwsza ekipa już pewnie układa się do snu w Betlejemce. Jedziemy, Zakopianka i Zakopane, a nasz zaplanowany parking – rozkopany. Z racji późnej pory postanawiamy przekimać ze dwie godzinki na parkingu przy skoczni. 6, pobudka i poszukiwania darmówki bezpiecznej i bliskiej. Przepak i ruszamy, ja swoim zwyczajem idę ostatni. Przy kasie do TPN’u spotykamy Krzyśka, mającego dołączyć do naszego teamu. Ruszamy i górę, ja swoim zwyczajem idę ostatni. Wszyscy zmęczeni drogą człapiemy do Betlejemki, na miejscu jesteśmy ok. 8.00 zastając naszych kompanów kończących śniadanie. Szybki wypak, posiłek – w moim przypadku to parki (boskie mięso) i pół litra ketchupu samodzielnie dotarganego, podział na zespoły i cele i ok. 9.00 wymarsz. Wspólnie z Krzyśkiem Pokorskim tworzę dream team, reszta jakoś też się dobiera. Plan jest taki; idziemy na Zamarłą Turnię i wraz z Darem i Mikołajem stawimy się na Festiwalu Granitu. Reszta ekipy (Magda, Wojtek, Łukasz, Kuba, Arek i Grześ) kieruje się w stronę Granatów – gdzie jak się potem okazało trafili na tłok kursantów skutkujący problemami na stanowiskach i podczas zjazdów. Pogoda dopisuje, choć jest nieco zmienna a na stanowisku przed słynnym trawersem zaczyna nieco kropić po wcześniejszym małym zamgleniu (a w tej mgle głosy z Zawratu słychać jak z 20 m – akustyka miejsca wzorowa). Drogę poprzez Kozią Przełęcz pod Zamarłą przekląłem po stokroć, a to za przyczyną śliskiej nawierzchni i niebezpiecznego poniekąd podejścia, łańcuchówki i jadące podeszwy – bywa tak przy chrzcie bojowym nowych butów, ale jest siła w łapach, moc i pompa.
Koniec końców jesteśmy pod naszym celem i radośnie spoglądamy w górę szukając przebiegu dróżki. Daro z Mikołajem startują, my za nimi. Idzie nieźle, gdzie niegdzie wilgotno i cieknąco, ale tragedii nie ma. W połowie drogi słyszymy a potem widzimy dzielnych chłopaków w Sokole spieszącym komuś w potrzebie w okolicach Kościelca – dramatyczny finał tej akcji chyba każdy zna. Drogę kończymy w zacnym stylu i doskonałych humorach schodzimy do Murowańca na kufelek złocistego płynu. Dzień męczący, ale pełen super wrażeń i mocnego przejścia – uwzględniając fakt praktycznie nie przespanej nocki, minimum restu i kiepskiego pospiesznego śniadanka. Następnego dnia dołącza do naszego zespołu Łukasz, idziemy na Sprężynę na Kościelcu, pogoda na podejściu super, podejście jeszcze ciekawsze, – bo końcowa ścieżka wiedzie piątkowym trawersem, który jest na dodatek cieknący, kije idą w ruch, jest siła. Wzrokiem odnajdujemy uszkodzony śmigłowiec, parkujący nieopodal Zadniego Stawu Gąsienicowego.
Po podejściu rozleniwiamy się zajadając słodkie przysmaki, focąc się wzajemnie i obserwując ludków na Świnicy i jej okolicznych przełęczach, wygrzewając w słońcu trudy dnia wczorajszego. Startujemy szybką trójką – jak się potem okaże, trójka zmieni się w jeszcze szybszą dwójkę. Krzychu starym zwyczajem prowadzi pierwszy wyciąg (jak i pozostałe), dociera do zgrabnej półeczki i stanowiska na niej. Łukasz daje drugi, ja zamykam tradycyjnie stawkę. Pogoda się nieco psuje strasząc chmurami z doliny, zimniejszym wiatrem i robi się tak jakoś nieprzyjemnie. Spoglądamy w górę na wiszący okapik i piętrzące się potencjalne problemy. Krzyś nie tracąc hartu ducha startuje w drugi wyciąg i po drabince spitów przemyka sprawnie (mimo ohydnie cieknącej drogi) pauzując w okapiku, który należy pokonać z lewej strony trawersując jakoś tak dziwnie – by nie rzec czołgając się, – co z pewnością próbowałbym czynić. Patrząc z Łukaszem na walkę Krzyśka z drogą kręcę z dezaprobatą głową – pieprzę to, nie idę w bagno, zimno, kapie, pieprzę. Łukasz dowiązuje się drugą żyłą i wyraża chęć zmierzenia się mokrą Sprężyną. Idź, spoko, ja tu poczekam, nie bój, dam radę – mówię. Łukasz poszedł walczyć. Ja przyauciłem się czterema taśmami, ubrałem puchówkę Krzyśka i wygodnie i nad wyraz bezpiecznie przycupnąłem na półeczce z przepięknym widokiem na Gąsienicową Dolinę, Kasprowy Wierch, Giewont i tym podobne klimaty. Łukasz szamotał się w trudnościach, a ja ku uciesze i żywym zainteresowaniu przechodzących niżej ścieżką taterników i zagubionych turystów, przesiaduję sobie samotnie na półeczce w niezłej lufce bez widocznych(nieuzbrojonym okiem) zabezpieczeń. Zaiste ciekawy musiał być to widok, aczkolwiek nie byłem pocieszony faktem, że nikt nie wydziera się w trosce, co ja do cholery tam robię? Co za znieczulica wśród można by rzec scementowanej wspinaczkowej braci. Po pewnym czasie doczekuję w końcu zbawczego ryku Krzyśka – Uwaga LINA!!! Łapię w locie jej koniec – jestem uratowany. Zjazdy z głowy „złego psa” i obowiązkowe fotki.
Zrobione, prawie zrobione – a prawie jak wiadomo robi wielką różnicę. Kuba z Grześkiem w tym dniu pocisnęli Motykę i Festiwal Granitu na Zamarłej Turni. Magda, Mikołaj i Wojtek walczyli na Granatach Filar Staszla i Środkowe Żeberko. Udany dzionek kończymy w tradycyjny sposób, z Murowańca przenosimy się w gościnne progi Betlejemki kończąc na stryszku rozpoczętą fetę. W między czasie, co poniektórzy zażywają ożywczej kąpieli we wspomnianym wcześniej budynku na M. W miejscu naszego noclegu tworzymy krąg racząc się tym i owym, Darek okazuje się być niezłym twórcą nalewek, co docenia płeć przeciwna z reguły ładniejsza. Wojtek z lekkiego zapalenia płuc leczy się sam, własnoplecnie dotarganym szkłem – z racji podejrzenia infekcji nie dzieli się i nie jest obdarowywany. Atmosfera robi się iście taternicka gdy trzeba zejść do kuchni czy toalety – schodki ze stryszku wydają się rosnącą wciąż trudnością. Jutro zamieniamy Halę Gąsienicową na Szałasiska przy MOK’u, toteż nie czujemy zbytniej napinki a i rest się przyda. Leniwy poranek, leniwe śniadanko, obserwacja chmar turystów z instruktorskiej ławeczki. Trafił się nawet jeden w poszukiwaniu tradycyjnego stempla, ale został kulturalnie skierowany do Murowańca. Jedynymi osobami wypadającym z restowego schematu są Magda i Wojtek – niestrudzeni i nienasyceni łojanci, za cel obierają sobie Sprężynę na Kościelcu. Ich zapału nikt nie był w stanie ostudzić toteż byli oni sprawcami lekkiego poślizgu w misternym planie relokacji naszej grupy.
Pakowanie i niespieszne zejście do Zakopanego zajęło parę godzin, w porywach trzy. Obiadek w tradycyjnej staropolskiej chacie z jedzeniem azjatyckim – cuda Panie, cuda. Popołudniowa kawka w uroczej miejscówce nad potokiem, piasek po stopami, leżaczki, parasole i hamaki a to wszystko z widokiem na Krupówki – jeszcze większe cuda, zwarzywszy na kapiący deszcz, normalnie Żar Tropików i drinki z parasolką. Telefon do Madzi z Wojtkiem jak tam? Już schodzą, uff, jeszcze z 2 godzinki – może fotka z białym miśkiem albo chociaż z sobowtórem Janosika. Nikt nie reflektuje. Pierwsze auto wyrusza w drogę. My czekamy, uzupełniamy zapasy, dzwonimy, uzupełniamy zapasy. Wreszcie są, pół żywi ale szczęśliwi że dotarli. Jeszcze odrobina szamotaniny w zakopiańskich koreczkach i wyskakujemy z oblężonej stolicy Tatr. Przed nami urokliwa trasa, ale gdzieś w głowach kiełkuje zasiany niepokój – czy zdążymy na umówiony transport do Szałasiska? Docieramy na parking i biegiem (ostrożnie szkło) udajemy się na umówione miejsce. Jest, jedzie, wrzucamy wory, jedziemy. Ale radocha, nie musimy resztką sił polerować tego przeklętego asfaltu. Zaczyna zapadać zmrok i instalujemy się w wyznaczonych namiotach, akcję nadzoruje „Groźny Chatar” – ale czy on na pewno taki groźny? Groźne tu bywają misie, to jest niedźwiedzie węszące w poszukiwaniu artykułów spożywczych. Zgodnie z regułami wszelkie racje żywnościowe umieszczamy w wyznaczonych miejscach, następnie podczas kolacji dzielimy się na zespoły i wyznaczamy cele na jutrzejszy dzień. Pada na Mnicha, ale co na tym Mnichu?
Ludzie się jakoś dobrali, nasz dream team (Krzysiu i ja) mamy chrapkę na Sprężynę i wśród licznych łojantów szukamy jakiś istotnych wskazówek, co do przebiegu linii drogi, trafiamy na Michała Różyckiego. Ten skromny, emanujący spokojem człowiek wyraża chęć dołączenia do naszego zespołu, z radością przyjmujemy tę miłą wieść. 6 wyjście, po 5 pobudka więc trzeba się położyć w miarę wcześnie rezygnując z wieczorno-nocnego przesiadywania w Relax’ach. Nazajutrz okazuje się, że wszyscy spotykamy się na podejściu, pogoda zapowiada super warunki, humor i samopoczucie dopisują. Darek z Mikołajem i Łukaszem wbijają się na Międzymiastową, my zaś trawersując uważnie półeczki docieramy pod rzeczoną Sprężynę. Rzut oka na topo (które zaraz po tym miało czelność odlecieć i spaść na poniższe piargi) i start. Pierwszy wyciąg zaczynamy od malutkiego okapiku, potem nieco w lewo, powrót na linię drogi i jakoś poszło bez bólu. Docierają do nas głosy innych zespołów, dwa z nich robią to co my – ale są to dwójki, w tym jedna szybka, suma wiosen drugiej dwójki oscyluje na oko w granicach 120-130 toteż nas zbytnio nie goni. Na stanowiskach podziwiamy panoramę, lufkę i inne takie. Ciekawym zjawiskiem jest walka, którą toczą dwaj mężni na Sadusiu, raz po raz wykrzykując przekleństwa na wspomnianą formację skalną. Ryki niosą się na wszystkie okoliczne ściany, kozice skryły się gdzieś na Wrotach Chałubińskiego a co wrażliwsza ludność nad Morskim Okiem kieruje lornetki i lunety na wschodnią ścianę Mnicha. My zaś dzielnie urabiamy metr za metrem, robiąc wersję Przez Okapik mając na uwadze pułapkę łatwych spitów i baczenie na nie zbaczanie na 2+1. Szybka dwójka nas dogania i na stanowisku przed kluczowym okapikiem wbijają się pierwsi.
Jak wieść niesie wspomniany okapik nie jest według mnie jakąś straszną trudnością – wysoko na nogach, prawa ręka na podchwyt i sięgamy w rysę zacierając lewą dłoń i poprawiamy prawą, wrzucamy nogi i po robocie. Normalnie prawie Trzy Okapy. Większym problem sprawiło mi przejście czysto rysy w przedostatnim bodajże wyciągu, cały czas dilfer, ale się udało. Krzychu zrobił kawał dobrej roboty, a Michał idąc jako ostatni nawet się spocił, kurna dzida. Ostatni wesoły wyciąg kończymy niespiesznie we wspaniałych nastrojach i okolicznościach przyrody. Z wierzchołka dochodzą hałasy, toteż nie pakujemy się na pik unikając tłumów. Spokojnie schodzimy do bazy pod północno-zachodnią ścianą. Posilamy się nieco zadowoleni ze świetnego czystego ze wszech miar przejścia. Magda z Wojtkiem, Arkiem i Łukaszem pocisnęli jakieś kursówki kończąc efektownymi przygotowaniami do zjazdów – potwierdza się pogłoska o niespotykanej mocy, precyzji i wyczucia w rzutach linami, którą to poszczycić się może Magda. Nie mam tendencji prześmiewczych, ale naoczni świadkowie zeznają, że każdy przedszkolak rzuciłby celniej i dalej porcją spaghetti aniżeli Magdalena linami, dobrze że nie musiała po nie schodzić żywcując nad czeluściami. Natomiast Daro i Mikołaj pocisnęli prócz Międzymiastowej także Orłowskiego. Kuba z Grześkiem zrobili Orłowskiego i Klasyczną, prowadził Grześ a Kuba ze skręconą kosteczką człapał za nim, to jest dopiero nieustraszenie i wzór dla młodszych, jak to prezes daje radę bo nie czas na ból. Nie mam już ochoty na inne drogi, pogardliwie patrząc z perspektywy Dolnych Półek Mnichowych wydają mi się schodami. Myśląc o swym heroicznym przejściu, zapatrzony w swoją wyższość nad stękającymi na Wacławach czy innymi Klasycznych kontempluję urok okolicy. Łapię się na tym chorym samozadowoleniu i walczę o pokorę duszy, wszak nie przesolowałem Wariantu R. Spakowałem szpej i ruszyłem niespiesznie w drogę powrotną ku hordom dziczy w Moku. Niebiosa i tym razem okazały swą łaskawość moim szybkim przyznaniem się do winy pychy zsyłając mi w nagrodę stadko kozic, które udało się uchwycić na zdjęciach.
Po dotarciu nad Morskie Oko, cierpliwie czekam na resztę ekipy sącząc zimne złoto i obserwując odważne orzechówki jak wyjadają rzucane im chipsy czy inne „frykasy”. Wszyscy w końcu docierają i lokujemy się wewnątrz zamawiając obiad. Trudy Mnichowych dróg skutkują dokupieniem drugiego zestawu obiadowego i trzeciego popitku na chmielu. Nie spodziewałbym się tego po sobie nigdy, ale bez problemu wcisnąłem w siebie dwa schabowe, dwie góry surówek i kopę ziemniaków oraz 1,5 litra piwa. Większość naszych dzielnych taterników robi podobnie. Jest siła, jest moc, jest pompa, a w zasadzie to potem tylko pompa. To była sobota, piękne przejścia, piękna pogoda, pięknie. Wracamy w świetnych humorach w zapadającym mroku na Szałasisko. Jeszcze tylko kąpiel z czołówką na głowie w tuningowanej na potrzeby natrysku toitoice, taka przyjemność tylko parę złotych. Niedziela standardowo rozleniwia, lejący się z nieba żar uniemożliwia podjęcie decyzji o jeszcze jednym napięciu – czasu jakby mało a wszędzie co najmniej dwie godzinki podejścia. Siedzimy, pijemy kawkę, wyjadamy do końca zapasy lub zostawiamy tutejszemu rezydentowi – w niedzielę zawsze ma tu spożywcze eldorado – nic dziwnego że okoliczne niedźwiadki upominają się o swoją porcję, lecz elektryczne zasieki niweczą siłę dążącą do równowagi w przyrodzie. Poszukując ciekawych inspiracji do ostatnich fotek zauważamy listę konkursową na Miss Szałasiska, którą wywiesił Chatar w okolicy swej chatki.
Przesiadując w sympatycznym towarzystwie postanawiamy pomóc naszej Magdzie w zdobyciu przewagi nad innymi kandydatkami posiłkując się siłą inteligentnego poczucia humoru, przybrawszy w odświętne szaty wyszukanego słownictwa zacne kategorie. Nieskromnie dodam, że jestem pomysłodawcą jednej sentencji o poziomie pewnego hormonu, o którym to wiadomo że jest spokrewniony (błędem przejęzyczenia) z pewną bylicą zwaną estragonem. Paking idzie gładko, trekking w dół już mniej. Masy ludzi ciągnące w górę, sapiące grubasy, dmuchające nikotynowym dymem cieniasy, płaczące dzieci, sapiące konie i zadowoleni ich właściciele przebrani za górali powiększający szarą strefę wiozący zadowolonych z siebie ludzi chorych na schorzenia układu ruchu bądź układu krwionośnego bądź układu nerwowego bądź wszystkich ich naraz. Zgroza, czas do domu. Docieramy w końcu do naszych aut, nieco zakurzonych ale dających nadzieję na powrót w rodzinne strony. W oczekiwaniu na Arka i Grzesia próbuję doprowadzić do przejrzystości szyby Mikołajowego powozu. Z marnym skutkiem, albowiem nawilżane chusteczki zostawiają smugi. Niepocieszony rezygnuję po pół godzinie. W drodze powrotnej Mikuś przypala trochę klocki hamulcowe, ale nic to. Pogoda jak drut – daje nam w kość po drodze gotując jednocześnie nabiał i ścinając szare komórki. Zatrzymujemy się jeszcze na syty obiadek i ruszamy każdy w swoim tempie do domu. Nasz szofer odbiera pośpiesznie jeszcze jakieś drobiazgi od najbliższej rodziny i wbijamy się na autostradę nie szczędząc łaciny w kierunku kierowców i kierowniczek spotkanych w żałosnych próbach okiełznania ich pojazdów mechanicznych. Wszyscy docieramy cali i zdrowi do domów, jedynie Kuba boryka się z niegroźną jak mniemam kontuzją stawu skokowego. Drugi Klubowy Obóz Tatrzański można uznać za bardzo udany, kto nie był niech żałuje, następna okazja (jak nie pierdyknie nic w grudniu) w 2013.
Teraz już mogę legalnie powiedzieć: Z taternickim pozdrowieniem i do zobaczenia.
Dawid Wasilewski 2012