Exploring tatrzańskich ścian znalazł się na mojej liście wspinaczkowego must have już dosyć dawno. Na nasz wysokogórski granit ostrzyłam sobie ząbki z dobre 2 lata, ale za każdym razem ktoś lub coś skutecznie krzyżował mi plany. Dlatego kiedy Jaco sprzedał mi ściśle tajną informacje o klubowym wyjeździe w południowe rubieże PL – już wiedziałam, muszę się tam jakoś wkręcić. Pozostała tylko kwestia przekupienia Szefostwa, coby po raz kolejny zgodziło się przygarnąć pod klubowe skrzydła warszawskie przedszkole. Jako że wspinaczkowa kooperacja w Hollentalu przebiegła bez większych zgrzytów (a przynajmniej tak mi się wydaje….), istniał cień nadziei, że i tym razem się uda… Do końca nie wiem czy strzałem w 10 okazało się zadeklarowanie pełnej gotowości do wnoszenia reszcie sprzętu pod ścianę, czy też po prostu po raz kolejny sprawdziło się moje życiowe motto pt. „głupi zawsze ma szczęście”, w każdym razie ostatecznie Najwyższa Klubowa Władza w osobie Szanownego Prezesa wyraziła zgodę na moje skromne uczestnictwo w I Letnim Obozie KWZG w Tatrach (ach, jak to dumnie brzmi! 🙂 ).
I tak 28 lipca Anno Domini 2011 wkraczam na Halę Gąsienicową z plecakiem wypełnionym szpejem. (Jak się później okazało, tego dnia była bodaj najlepsza pogoda w ciągu całej naszej wspinaczkowej wycieczki… ) Jako że wszystkie miejsca w Betlejemce są już zajęte, wstępnie instaluję się w Murowańcu. Dostaję pokój z 3 przedstawicielami śląskiej płci brzydkiej, wiek ok. 37+, także grubo poza zasięgiem moich zainteresowań… 🙂 Początek naszej znajomości rozpoczyna się niezbyt przyjemnie, bowiem na wieść o moim 'niechlubnym’ pochodzeniu (mea maxima culpa!), panowie reagują delikatnie mówiąc, negatywnie. Na szczęście od społecznego ostracyzmu ratuje mnie szpej wyjęty przypadkiem z plecaka, w celu dostania się do śpiwora i innych bambetli. Następuje seria ochów i achów (no bo że baba i się wspina…?!) i nagle moi współlokatorzy okazują się sympatycznymi dżentelmenami, także dalsze koegzystowanie w jednym pokoju przebiega już bez większych zakłóceń.
Pod wieczór odzywa się Zielona Góra. Jacek z resztą swej sympatycznej trzódki mierzy się właśnie z tahaniem sprzętu na Halę. Okazuje się, że ilość zabranego alko… tfu! szpeju nie za bardzo przekłada się na ich możliwości wniesienia go na 1500 m n.p.m. i mimo zapewnień, że dają radę, wyruszam z misją ratunkową. Pogoda już się psuje – lekko siąpi, ale jestem dobrej myśli i nie przeczuwam późniejszej atmosferycznej katastrofy. Piechurów „łapię” mniej więcej w połowie Skupniowego Upłazu. W zapadającym zmroku rozpoznaję najpierw sylwetkę Jacka, za nim dzielnie maszerują Kasia , Ania i Sebastian. Rzeczywiście – wszyscy obładowani konkretnie, ale mimo to uparcie cisną pod górę. Dziewczyny mężnie dźwigają po dwa plecaki każda, Seba niesie aż 3. Odbieram część ładunku i tak holujemy się do Betlejemki. Na miejscu szybki rozładunek i pędzę do mojego 'hotelu’. W nocy na Hali desantuje się reszta: Justyna, Andrzej, Kuba, Arek, Grzesiek, Piotrek, Darek, Mikołaj, Marek i Dawid.
Nad ranem okazuje się, że jednak da się mnie jakoś upchnąć z pozostałymi w Betlejemce. Zbieram zatem graty, żegnam się grzecznie ze współlokatorami i w towarzystwie Piotrka przeprowadzam się 500m dalej. Tymczasem we wspomnianej Betlejemce trwa debata pt. Co-dziś-robimy. Za oknem pogoda typowo toprowska – mgła, zerowa widoczność, lekka mżawka… Takie „bele co”. Rada Starszych decyduje – zabieramy zabawki i wymarsz pod ścianę. Kierunek: Skrajny Granat. Super! Ładuję prędko sprzęt do plecaka i melduję się z Jackiem pod drzwiami schronu. Jeszcze tylko autografy w książce wyjść i ruszamy. Entuzjazm powoli mija przy pierwszych podejściach, kiedy zaczynam czuć każdy gram sprzętu w plecaku. Na dodatek im wyżej, tym pogoda mniej zachęcająca. W końcu stajemy pod ścianą. Już leje nam na kaski. Starsi naradzają się. Robimy wstępne oględziny I wyciągu Środkowego Żeberka (reszta drogi tonie we mgle…) i ostatecznie – odwrót. Nie ma sensu moczyć lin, bo do jutra nie wyschną – ktoś zarzuca. O ironio…
Wracamy do Betlejem, gdzie okazuje się, że poza nami nosa na zewnątrz nie wyściubił nikt. Pozostaje kwestia zasadnicza – jak zorganizować czas do końca dnia. Bogatsza (:-)) część ekipy wybiera sjestę w Murowańcu, biedniejsza reszta rozstawia się gdzieś po kątach. W ruch idą karty, szeroko pojęta literatura wysokogórska… Mniej kreatywni kładą się spać. Późnym popołudniem moje niestwierdzone adhd daje się jednak we znaki na tyle, że ostatecznie ląduję w strugach deszczu nad Czarnym Stawem Gąsienicowym w towarzystwie Arka. Pogoda nadal z d. Raz pada, raz nie pada. Raz mglisto tak, że własnej wyciągniętej ręki nie widać, a raz widoczność aż po Orlą Perć.
W między czasie pozostali robią rozpoznanie w prognozach, z których wynika, że najbliższa szansa na w miarę dobre warunki do wspinania będzie dnia następnego w okolicach 4 nad ranem… Tak więc sobota rozpoczyna się dla nas chwilę po 3.00 ogólnym, pospolitym ruszeniem. Brutalna deszczowa rzeczywistość za oknem ostatecznie jednak sprowadza wszystkich z powrotem do łóżek. Sobota upływa znów pod znakiem piwa (i nie tylko…) w Murowańcu, n-tej partii w tysiąca, ćwiczeniem węzłów, powtórek z montowania stanowisk etc… Część zielonogórskiej ekipy – (Jaco, Ania, Piotrek, Justyna i Endrju) – decydują się zejść na niziny, do zakopiańckiej cywilizacji.
Po południu przestaje padać i względnie wypogadza się. Darek, Kuba, Marek, Mikołaj, Grzesiek i Arek decydują się zaatakować. Błyskawiczna segregacja szpeju i chłopaki są gotowi do wymarszu. Spoglądam na nich z zazdrością, ale nie zamierzam się do nich dołączać. Wiadomo, że będą walczyć z czasem, być może i z pogodą. Nie będzie możliwości niańczenia przedszkola. Po minach Seby i Kaśki wnioskuję, że też by się chętnie powspinali, ale… Po krótkim brejnstormie postanawiamy nie być gorsi i wyruszamy razem z chłopakami w celu… exploringu Kościelca :-). Nasi super-łojanci maszerują żwawo. Są zdeterminowani. Widać, że zależy im dziś na owocnym szczytowaniu :-). Rozstajemy się nad Czarnym – oni w lewo, my w prawo. Pogoda jako taka, mgliście, lekko mży w miarę zdobywania wysokości. Na szlaku spotykamy ze 2, góra 3 osoby. Biorąc pod uwagę fakt, że zazwyczaj o tej porze roku na Kościelec walą dzikie tłumy, jest to niewątpliwy fenomen. Na samym szczycie przez krótką chwilę spoza chmur dostrzegamy słońce. Super! Dla nas jest nadzieja na lepszą pogodę jutro, dla wspinających się właśnie chłopaków – że złoją dziś ścianę w miarę 'przyzwoitych’ warunkach.
Kiedy schodzimy na południowo-zachodnią część Doliny Gąsienicowej, chmury nieco unoszą się, raz po raz odsłaniając Świncę, Pośrednią i Skrajną Turnię. Widok ten jest niczym balsam na nasze skołatane prawie dwudniową zamułą serduszka.
Wieczorem lądujemy w Betlejemce, gdzie są już Krupówkowicze. Jaco prezentuje nam swoją nową zdobycz – upolowaną po zawrotnie niskiej cenie piękną i smukłą dziabę Grivela… Piejemy z zachwytu, a Jaco z dumy :-). Naszych wspinaczy jeszcze nie ma, czekamy więc na nich z niecierpliwością. Zjawiają się chwilę po 23, nieco zmęczeni, trochę mokrzy, ale zadowoleni i co najważniejsze, cali i zdrowi. Środkowe Żeberko szczęśliwie puściło. Szybka wymiana wrażeń, gratulacje i instalujemy się w śpiworach. Chłopaki muszą odpocząć, a my wyspać się przed jutrzejszym Ostatecznym Starciem. Jest nadzieja, że i nam się uda…
Niedziela budzi nas… słońcem! Zbieramy się prędko, trzeba korzystać! Zwłaszcza, że prognozy zwiastują pogorszenie około południa. Grupujemy się na dwie ekipy – pierwsza w składzie: Justyna, Kuba, Piotrek, Ania, Kasia, Seba, Jaco i ja obstawia Środkowe Żeberko. Reszta (Daro, Mikołaj, Arek, Marek, Grzesiek i Andrzej) wybiera Prawe Żeberko. Pod ścianą dzielimy się na 3 zespoły. Jako pierwsi wchodzą Kuba z Justyną i Kaśką. Po nich miała przyjść kolej na Jacka i mnie, ale, że jak zwykle grzebię się ze szpejeniem, ostatecznie wbijamy na drogę jako ostatni, po Piotrku, Ani i Sebie. Pogoda już nie jest tak obiecująca, jak godzinę wcześniej, ale deszczu na razie brak. Pierwszy wyciąg pada więc na sucho. W połowie drugiego zaczyna mżyć. Im wyżej, tym deszcz się nasila. Tkwiąc na stanie, raz po raz strząsam z kasku strużki wody, które uparcie pchają mi się za kołnierz. Kątem oka zerkam w prawo i widzę we mgle sylwetki chłopaków na Prawym. Mocny team, dadzą radę.
3 wyciąg okazuje się bodaj najciekawszym, jaki dotychczas miałam okazję złoić w swojej krótkiej, wspinaczkowej karierze. Na 2 stanie Jaco informuje mnie, że nie załatwił na dole potrzeby i generalnie czuje „lekkie parcie”, ale sądzi, że da radę. Jakoś zupełnie mnie to nie przejmuje, jestem przekonana o pojemnym pęcherzu i równie pojemnych jelitach kolegi :-). Wpinam więc gajda do uprzęży i Jaco wbija na 3 wyciąg. Jakieś 15 minut później zakłada stan i zaczyna wybierać. Okazuje się wtedy, że kombinacja spit plus założony chwilę wcześniej przelot paskudnie przesztywniają linę. Raz po raz słyszę nieco dwuznacze odgłosy Jacka z trudem wybierającego linę. Wypinam się ze stanu i idę kawałek na całkiem luźnej żyle. Podchodzę pod trudności i decyduję się zaczekać, aż Jaco wybierze. Nie mogę mu za bardzo pomóc. Albo inaczej – zupełnie nie mam pomysłu jak mu pomóc, a wolę nie ryzykować wspinu bez asekuracji. Czekam dłużą chwilę. Jacek, sapiąc raz po raz, dzielnie wybiera. Wreszcie – koniec liny! Idę dalej. Dobijam do stanu. Na widok niemrawej miny Jacka, już chcę go przepraszać za mój brak współpracy i inwencji twórczej, ale ten przerywa mi w pół zdania. Odwróć się – pada zaskakująca komenda – mam pewną sprawę do ZAŁATWIENIA. Po czym wypina się z auta i zdejmuje uprząż. Najbliższe 10 minut spędzam na dyskretnym krztuszeniu się ze śmiechu. W tym czasie Jacek 'użyźnia’ pobliskie kępy tatrzańskich traw. Dobrze, że stanowisko jest na całkiem sporej półce. Przynajmniej jest gdzie i jak. Również dobrze, że jesteśmy w ścianie ostatnim zespołem (a przynajmniej ostatnim z naszej ekipy 🙂 ). W przeciwnym razie idący za nami mogliby niechybnie wdepnąć w to i owo. Po tzw. szybkiej dwójce, Jaco maskuje miejsce 'zbrodni’ kopczykiem z kamieni. Zastanawiamy się czy dla bardziej wyrazistego oznaczenia nie wetknąć weń jeszcze klubowej serwetki… 🙂 Ostatecznie jednak zostaje pierwotna wersja kamienno-kamienna… Jeszcze chwila, Jacek ogarnia się, ja uspokajam gupawkę i wracamy do deszczowej rzeczywistości. Lżejszy o śniadanie (i zapewne resztki kolacji) i szczęśliwszy Jaco rozpoczyna 4, przedostatni wyciąg…
Ostatecznie szczytujemy w strugach deszczu, mokrzy tak, że można nas z powodzeniem odwirować razem ze sprzętem. Na górze czeka na nas Seba z Kubą. Chwila dla fotoreporterów, dumnie uśmiechamy się do obiektywów. W końcu ściana padła szczęśliwie, bez strat w sprzęcie i ludziach. Przepraszam: w ludziach i sprzęcie :-). Krew się nie polała, nawet zbytnio się nie potłukłam, co zazwyczaj zdarza mi się przy wszelakim działaniu w skale. Wyskakujemy szybko z mokrych uprzęży, ładujemy równie mokry szpej do plecaków i błyskawicznie ewakuujemy się szlakiem turystycznym wprost nad Czarny Staw. A potem do ciepłej Betlejemki na generalne suszenie.
Po powrocie okazuje się, że nie tylko ja i Jacek mieliśmy przygody w ścianie. Chłopaków na Prawym tak zalało, że zdecydowali się wycofać. Ostatecznie ich wspin zakończył się zjazdami w wodospadach deszczu…
Subiektywnie reasumując, I letni Obóz KWZG w Tatrach, mimo pogodowych perturbacji, zakończył się happy endem. Może i nie był to wspinaczkowy szał, jak zapewne każdy z nas, uczestników, sobie tego życzył. Plany były dużo ambitniejsze, ale przy panujących wówczas warunkach atmosferycznych (na które przecież nie mieliśmy wpływu…) to, co udało nam się osiągnąć tym razem w tatrzańskim granicie uważam za spory sukces. Przynajmniej dla mnie. Swój wspinaczkowy pierwszy raz w Tatrach zapamiętam na długo. I to nie tylko za sprawą „przesranego” 3 wyciągu na Środkowym Żeberku… 🙂
Marta Szulc