D-O-L-O-M-I-T-Y 2011

Dnia wrześniowego roku pańskiego 2011, ekipa damsko-męska w składzie justyna, ewa, piotr i kuba, ruszyła na podbój DOLOMITÓW.  pierwszą dobę praktycznie spędziliśmy w zapakowanym po dach piotrowozie, z czego sporo czasu szukając drogi wyjazdu z monachium. w góry dotarliśmy grubo po zmierzchu. pierwszym wrażeniem było zimno, mniej więcej takie jak obecnie na zewnątrz, ale twardo przespaliśmy pierwszą noc na glebie, pod namiotem.

Oczom naszym, po przebudzeniu, ukazały się pięknie ośnieżone stoki. poza tym było paskudnie zimno. postanowiliśmy przemieścić się w cieplejsze rejony, do arco, ale zanim udało nam się wyjechać serpentynami z okolic marmolady, słońce zaczęło świecić na poważnie i zrobiło się cieplutko. ruszyliśmy zatem pod ścianę lokomotywy i tego dnia zrobiliśmy na rozgrzewkę przyjemną trójeczkę. po drodze mieliśmy jogową sesję zdjęciową a piotr ulepił bałwana. po zejściu z gór musieliśmy zdobyć jeszcze towar deficytowy czyli wodę pitną. w końcu zapłaciliśmy za napełnienie dwóch baniaków 5-litrowych po 1 eur za butlę. cena jak w biedronce.

Lekko zmarznięci, po kolejnej mroźnej nocy, rozgrzewaliśmy się gorącą herbatką i jajecznicą u podnóża skał. tego dnia robiliśmy przyjemną wielowyciągówkę, z mocną ekspozycją na słońce, co skończyło się przysmażonymi łydkami. jedynym minusem drogi była duża kruchość skały i co chwilę osypujące się odłamki. takie niestety były wszystkie drogi, które robiliśmy w tym rejonie. wieczorem, po zejściu, postanowiliśmy zadekować się na jedną noc w cywilizacji i wymoczyć pod prysznicem. prysznic i ogrzewana łazienka okazały się na tyle atrakcyjne że zostaliśmy tam do końca wyjazdu.

Oprócz wspinania w planach wyjazdu były też ferratki. w dzień restowy wybraliśmy się na średnio trudną ferratę po drugiej stronie pasma. sam dojazd pod drogę kosztował pasażerki tylnego siedzenia sporo wysiłku, żeby przedwcześnie nie stracić śniadania. w podróży zdecydowanie milej widziane są szerokie, proste wielopasmówki. ferratą szło się wygodnie, momentami była dość stroma ale dzięki temu gwarantowała świetne widoki na okolicę. po drodze przechodziliśmy przez kładkę nad przepaścią, gdzie zrobiliśmy klubową sesję zdjęciową. na szczycie, w schronisku, uzupełniliśmy elektrolity austriackim piwem i strudlem z jabłkami.

Mieliśmy na kolejny dzień zaplanowaną piękną drogę, wychodzącą na kozią półkę, i szczęśliwie wstaliśmy na tyle wcześnie żeby być na niej pierwszym zespołem. za nami utworzyła się spora kolejka. droga nie była trudna ale bardzo krucha i niepokojąco dużo osób jednocześnie się na niej wspinało. momentami na stanie czekały 3 zespoły. kilka razy z góry leciały grubsze odłamki ale na szczęście obyło się bez ofiar. na dół schodziliśmy malowniczą, częściowo ubezpieczoną ścieżką, z widokiem na kotlinę, nad którą bujały się glidery. wieczorem zjedliśmy pizzę z glidersami z polski i wymieniliśmy poglądy na temat sportów ekstremalnych.

I tak nastał ostatni dzień wspinania. pogoda wciąż dopisywała, śnieg, który leżał na stokach stopniał. ostatnia droga była prosta, dla odmiany prowadziły dziewczyny, żeby każdy uczestnik wyjazdu miał okazję zrobić całą drogę jako prowadzący. po drodze ostatnia sesja klubowa i zjazd kominem do podnóża skał.

Trzeba jeszcze było zrobić zakupy przed powrotem do domu, więc zajechaliśmy do cortiny gdzie we włoskiej biedronce nabyliśmy włoskie przysmaki. po krótkim obejrzeniu miasteczka ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem omijając centrum monachium szerokim łukiem.

Yeti nie było. tylko świstaki.

Share: