Daniel – Trzy dni nad stawem – część 1

Pomimo deszczu, decydujemy się wyjść. Idziemy we czwórkę, z ledwo wczoraj, poznaną parą.  Dzięki takim niespodziewanym znajomościom, zaoszczędziliśmy na transporcie z lotniska do miasteczka Mestie, zjedliśmy dobre i niedrogie kupdari, w malutkiej knajpce z widokiem na turkusową rzekę, a na deser, dostaliśmy cukierki. A teraz idziemy w błocie, mijamy charakterystyczne dla regionu Svaneti, wieżyczki obronne. Budowane nawet 800 lat temu, i jak głosi legenda powstały głównie z powodu krwawych zemst rodowych. I choć Swanowie to dumna grupa gruzińskich górali,  od wielu tysiącleci skutecznie broniąca się przed najazdami najróżniejszych nacji, to jednak ulicami Mesti, krew spływała dość często.

   Wychodzimy na szczyt TSKHAKVZAGAR (2172 m n.p.m.), skąd można zobaczyć Uszbę. My jednak na widok tej góry, poczekamy jeszcze trzy dni. Wracamy, suszymy rzeczy i czekamy na chłopców, którzy walczą na Laili. Laila to szczyt leżący powyżej 4000 tysięcy metrów, często wybierany przez wspinaczy jako szczyt aklimatyzacyjny, przed wyruszeniem na Tetnuldi. Pogoda straszna, Robercik z nerwów testuje miejscowe trunki, ja testuję swoją cierpliwość. Po kilku godzinach są chłopaki! Zmęczeni, mokrzy jak kurczaki, głodni. Zrzucają ciuchy na piec i idziemy jeść. Opowiadają o lodowcu, o braku widoczności przed szczytem, o długich godzinach, nużącej bezczynności w namiocie. No i dobrze. Najważniejsze, że są. Zanim gdziekolwiek pójdziemy muszą wysuszyć rzeczy.

   Następnego dnia, zwiedzamy miasteczko. Po kawie w gruzińskiej Trattori, dochodzimy do muzeum Michaela Chergiani. Jednego z najbardziej utytułowanych alpinistów gruzińskich. Aż oczy otwieramy ze zdumienia. Czym Kurtyka dla Polaków tym Chargiani dla Gruzinów. Alpy, Himalaje, Dolomity  no i oczywiście Kaukaz z nowymi, bardzo trudnymi  drogami na Uszbę. Płacimy po trzy Lari starszemu Panu, który opiekuje się tym miejscem. Kiwa w zamyśleniu głową. Pokazuję palcem na góry i pytam czy na Uszbie był. Mówi, że był – Wiedźma – uśmiecha się bezzębnie.

   Wychodząc z muzeum podchodzimy jeszcze kilka metrów w górę i wchodzimy do malutkiej Cerkwi, którą od setek lat opiekują się pokolenia jednej rodziny. Możemy podziwiać malowidła na ścianach. Zapach, mury i spokojny głos głowy rodu, opowiadający historię tego miejsca, wycisza nas i pozostawia w zadumie. Zostawiamy małego pieniążka i schodzimy do naszego hotelu. Jutro jedziemy w góry.

Wyjeżdżamy z samego rana. Plan jest taki, żeby samochód dojechał najwyżej jak się da, Andrzej z Mishką szukają miejsca na nocleg, a my z Robercikiem wychodzimy w górę żeby złapać chociaż trochę wysokości. Prognoza się sprawdza, zatem leje regularnie, silnik jeepa zagotował się na około 2700 a dookoła opuszczone budynki stacji wyciągu narciarskiego. I nagle niespodzianka! Drzwi do kas są otwarte. Mamy pokoik i nic nam nie zamoknie. Chłopcy rozkładają maty, a my idziemy po chociaż odrobinę aklimatyzacji.

   Wychodzimy na około 3200 i … wracamy autem z rodzinką z Izraela, która jakimiś kosmicznym japońskim samochodzikiem wyjechała tutaj, pod ostatni wyciąg nieczynnej stacji narciarskiej, żeby zjeść jajecznicę. Jak Boga kocham jajecznicę! Uśmiechamy się. Wieczorem przejaśnia się trochę, i rozpalamy ogień. Jemy dwie kiełbaski na trzech, które zapakowała nam Pani Ania. Smakują wybornie. Wysyłam sms-y do Małgosi, i próbuję zasnąć. Przed wyjazdem starałem się przeczytać wszystko co zostało napisane o tej górze, ale nie było tego dużo. Znalazłem trzy, dość rzetelne relację. Krakow, Lublin, Poznań. Ktoś wkręcał śruby, ktoś szedł na dziabach, ktoś nie doszedł. Mało tych informacji. Od południowej strony widać ogromne ilości śniegu , mocno pocięty lodowiec a od północy, z opisu wyprawy amerykańskiej  2016 roku, wiemy, że jest tam 1100 metrowa ściana, opadająca wprost do doliny. Zobaczymy i dotkniemy. Inaczej się nie da.

   Budzi nas słońce. Stacja wygląda jak z rosyjskich filmów lat 80-tych. Taki bajkowy kosmodrom – tyle, że zniszczony. Po śniadaniu ruszamy i idziemy niekończącymi się łąkami. Tylko na Kaukazie można zobaczyć aż tyle odcieni zieleni. Niektóre zbocza są porośnięte trawą wyjałowioną od słońca, która płynnie przechodzi w ziemnistą zieleń na północnych zboczach. No i kto to wszystko tak ładnie pomalował:?

   Dochodzimy do pierwszego, brudnego śniegu. Zaczynamy dość strome podejście na przełęcz Amaranti Nest, leżącą na wysokości  3356 m n.p.m. Mozolnie wspinamy się po osuwającym kamienisku. Andrzej z Mishką idą szybciej. My z Robercikiem guzdrzemy się trochę. Powyżej przełęczy jest jeszcze gorzej. Żleb jest coraz bardziej stromy i jeszcze bardziej kruchy. W pewnym momencie gubimy drogę i cofamy się kilkanaście metrów terenem dwójkowym. Jeszcze 200 metrów obrzydliwego piargu. Jeszcze napełniamy butelki lodowatą wodą, wypływającą ze strumyczka. Jeszcze przeklinamy ciężar plecaków. I już. Jesteśmy na plateau. 3700 m n.p.m. Tutaj, przy zamarzniętym stawie, rozbijemy namioty i zamieszkamy przez trzy dni.